– Wykonywałem rozkazy – szepnął Schickel. – Byłem podoficerem.
– Tak, tak, nawet wiem, gdzie wykonywałeś te rozkazy. W obozie koncentracyjnym… Nie zaprzeczaj. Na parterze urzędują dwaj faceci ze służby specjalnej i wyłapują takich jak ty. Mogę cię tam odesłać, słyszysz?
– Słyszę.
– Ale mógłbym cię także nie odsyłać, gdyby okazało się, że spełnisz jeden mały warunek i będziesz umiał to zrobić. Nie pytasz, jaki to warunek?
– Domyślam się, panie poruczniku – powiedział Schickel.
– To jest odpowiedź, jakiej spodziewałem się od policjanta. Jesteś bystry, Schickel. Musisz wiedzieć i słyszeć jak najwięcej. Ja tu chcę mieć spokój i porządek. Żadnych prób ucieczki. Jeśli trzech ludzi będzie próbowało gadać ze sobą na osobności, ty musisz być tym trzecim; jasne?
– Jawohl, panie poruczniku.
– Jeśli się postarasz – dodał Lewis – może się zdarzyć, że będziesz nie w ostatniej grupie zwalnianych. A teraz znikaj mi z oczu. Wyznaczę cię do sprzątania mego gabinetu.
Schickel zniknął. Lewis został sam i rozparł się wygodnie na krześle; był zadowolony z siebie. Miał już swoją własną służbę wywiadowczą i był przekonany, że komu jak komu, ale jemu, chłopcu z Teksasu, uda się utrzymać porządek w tym zwariowanym obozie.
7
Pomysł był ryzykowny, ale Kloss przywykł już do ryzyka. Dnie spędzone w obozie przekonały go, że uda mu się znaleźć Wolfa tylko w tym wypadku, jeśli stworzy sytuację, w której gruppenfuehrer będzie się musiał sam ujawnić. Opracował szczegółowy plan i jak zwykle, gdy podjął już decyzję, przystąpił natychmiast do realizacji. Potrzebna mu była pomoc Amerykanów. Po długich rozważaniach zdecydował się na rozmowę z Karpinskym, szukał tylko okazji. Nadarzyła się pewnego wieczoru, gdy spacerując po pustym dziedzińcu, niedaleko komendantury, zobaczył wychodzącego z gmachu Amerykanina.
– Chciałbym z panem porozmawiać, kapitanie – Kloss stanął obok niego.
– O co chodzi? – Karpinsky przyglądał mu się ze zdziwieniem. – Wejdźmy do mnie.
– Nie, nie – szepnął Kloss – tylko parę słów. W sprawie Wolfa. Chciałbym wam pomóc w jego ujęciu.
– Dlaczego? – Karpinsky nie ukrywał nieufności. Zapytał „dlaczego", a nie „jak".
– Motywy nie są istotne – powiedział Kloss.
– Proszę wziąć pod uwagę – stwierdził sucho Amerykanin – że nie ufam tak zwanym dobrym Niemcom, którzy wczoraj przestali być hitlerowcami.
– W porządku.
– Niech pan powie, co pan wie – ciągnął Karpinsky – a resztą ja się zajmę.
– Nic nie wiem – szepnął Kloss.
– Więc o co panu chodzi?
– O dokonanie małego eksperymentu. Dość niebezpiecznego, przynajmniej dla mnie.
Karpinsky przyglądał mu się uważnie.
– Eksperymentu? – powtórzył. – Mam panu zaufać?
– Ja ryzykuję znacznie więcej, ufając panu – powiedział Kloss. – I żądam tylko, żeby rzecz została między nami.
– Nie zwierzam się żadnym oficerom niemieckim -mruknął Karpinsky.
– Chodzi mi nie tylko o oficerów niemieckich – powiedział Kloss.
– Niech pan wreszcie gada.
Kloss przedstawił swój pomysł. Był prosty, ale ryzykowny. Karpinsky słuchał ze zdziwieniem: ten młody oficer niemiecki, mówiący świetnie po angielsku, odznaczał się nie byle jaką odwagą. I chyba nienawidził Wolfa… bo tylko nienawiść…
Już tego samego wieczoru Kloss przystąpił do działania. Niełatwo było przekonać czterech nieufnych gestapowców: Ohlersa, Wormitza, Lueboffa i Fahrenwirsta, że on, były kapitan Abwehry, ma im do zakomunikowania coś niezwykle ważnego i że powinni się spotkać w miejscu, gdzie można spokojnie pogadać. Znalazł takie miejsce. W jednym ze skrzydeł gmachu było otwarte wejście na strych. Szło się w górę po ciemnych, krętych, drewnianych schodach. Amerykańscy wartownicy, nawet ci, którzy dokonywali nocnego obchodu korytarzy, nie zaglądali nigdy na strych. Był niski, długi, ciemny, wypełniony wszelakimi rupieciami. Kloss wdrapał się po schodach, ci czterej czekali już na niego. Na starym stole stała świeca, a wąskie okienko w dachu było szczelnie zasłonięte.
– Czego pan od nas chce? – zapytał Ohlers, gdy Kloss usiadł na podłodze i zapalił papierosa.
Zaczynało się najtrudniejsze. Od tego, czy ich przekona, zależało powodzenie jego planu.
– Przyszedłem, żeby was ostrzec – powiedział bez wstępów.
– Nie bardzo mamy się czego obawiać – mruknął Fahrenwirst: – Przynajmniej nie więcej niż wszyscy inni w tym obozie.
– Niech pan nie żartuje – głos Klossa był suchy i spokojny. – Chodzi zresztą nie tylko o was. Grupa oficerów z Willmannem na czele chce się zasłużyć Amerykanom.
– Willmann – warknął Wormitz – chciał się zasłużyć już przed kapitulacją. Zamknął nas jak szczury w gmachu gestapo. Czy nie wie pan przypadkiem, który z jego oficerów dowodził tą ostatnią akcją generała?
– Sądzi pan, że to teraz ważne? – odpowiedział pytaniem Kloss.
Czy mogą wiedzieć? – myślał. Przypuszczał, że wiedzą.
– Ważne, nieważne – szepnął tamten – warto ustalić.
– Nie zajmujmy się drobiazgami. Otóż ci oficerowie zamierzają wydać Amerykanom gruppenfuehrera Wolfa. – Kloss sądził, że jego słowa wywołają jakieś wrażenie, ale na twarzach czterech gestapowców pojawił się niemal jednocześnie ten sam ironiczny uśmiech.
– Niech go najpierw znajdą – mruknął Ohlers. Wormitz zgromił go natychmiast wzrokiem.
– Dlaczego przychodzi pan z tym do nas? – zapytał Klossa.
Kloss miał przygotowaną odpowiedź.
– Z dwóch powodów. Byliście panowie najbliższymi współpracownikami gruppenfuehrera i tylko wy możecie mu pomóc.
– Taki pan jest pewien, że wiemy, gdzie ukrywa się Wolf? – zapytał Ohlers. Na jego twarzy znowu pojawił się ten sam uśmiech.
– Jeśli jest w obozie, wiecie – powiedział Kloss. – Istnieje niebezpieczeństwo, że Willmann go znajdzie. Prędzej czy później albo on, albo Amerykanie ustalą, kto jest Wolfem. Dlatego też ucieczka wydaje się jedynym rozwiązaniem. Wy możecie uciekać także.
– Ucieczka – roześmiał się Wormitz. – Pan chyba oszalał! Brama jest strzeżona dniem i nocą, odrutowali cały obóz.
– Nie przychodziłbym do panów – ciągnął Kloss – gdybym nie miał pewności, że ucieczka jest możliwa. Zaraz wyjaśnię. Jednego z moich żołnierzy przydzielono do pracy w kotłowni. Wsyp koksu jest już poza ogrodzeniem. Rozumiecie? Wystarczy odrzucić tonę koksu, wspiąć się około trzydziestu metrów i jest się na wolności. Dosyć stromo, ale są haki i jest o co zaczepić linę. Wczoraj byłem w mieście – dodał.
Musiał ich przekonać; sądził, że jeśli uwierzą, iż ucieczka jest możliwa, zawiadomią Wolfa i wtedy Wolf razem z nimi zjawi się o oznaczonej porze w kotłowni. Plan wydawał się niezwykle prosty i z szansami powodzenia. Przecież ci czterej też nie mogli się spodziewać, że Amerykanie ich wypuszczą. Nawet jeśli żadnego z nich nie można było obciążyć zbrodniami Wolfa, każdy miał dosyć własnych grzechów na sumieniu.
Milczeli. Rozważali propozycję Klossa. Przyglądał się ich twarzom, próbując cokolwiek z nich wyczytać. W ciągu wielu lat nauczyli się ukrywać myśli. Na twarzy Wormitza nie drgnął ani jeden muskuł.
– No cóż – powiedział. – A jakie są szansę tej ucieczki, jeśli panu zaufamy, panie Kloss?
– Duże – stwierdził kapitan. – Mówiłem, że byłem w mieście. W mieszkaniu moich przyjaciół będą nas czekać cywilne ubrania i jakieś papiery. Możemy tam przesiedzieć kilka dni, a potem…
Przyglądali mu się dość nieufnie.
– Dlaczego pan to robi? – rzucił Ohlers. – Dlaczego nie ratuje pan własnej skóry? Po co pan wrócił, jeśli już pan wyszedł z obozu?
I na to pytanie miał przygotowaną odpowiedź.
– Mnie nie grozi żadne niebezpieczeństwo – stwierdził – denerwują mnie te świnie, które w ciągu dwóch dni zmieniły front, podlizują się Amerykanom, gotowe lizać im buty za paczkę papierosów lub tabliczkę czekolady.
Ohlers wzruszył ramionami.
– Tak – mruknął – nikt nie chce obrywać po mordzie.
– Powiem wam coś więcej – ciągnął Kloss. Postanowił teraz być „szczery". – Pytaliście, który oficer wykonał ostatni rozkaz generała Willmanna. To byłem ja…
– Co? – teraz zareagował Fahrenwirst. – Ty świnio!
– Spokój! – wrzasnął Wormitz. – Wiedziałem o tym i czekałem, czy pan to powie. Dlaczego pan to zrobił?
– Rozkaz, panowie – powiedział Kloss i przestraszył się, czy aby nie usłyszeli drwiny. – Rozkaz – powtórzył -a wiecie chyba, co to znaczy dla Niemca. Poza tym -dodał – sądziłem, że Willmann chce walczyć dalej. Myliłem się.
Znowu milczeli sporą chwilę, rozważając odpowiedź Klossa. Wreszcie zabrał głos Wormitz, który, wydawało się, uzurpował sobie rolę przywódcy tej czwórki.
– Zgoda – rzekł. – Kiedy możemy uciekać?
– Jutro. Jutro wieczorem na nas czekają. Poza panami i gruppenfuehrerem będę uciekał ja i ten żołnierz, który wskazał mi drogę. Proponuję natychmiast po apelu wieczornym zamelinować się w kotłowni. Czy zdążą panowie zawiadomić gruppenfuehrera Wolfa?
Żaden z nich nie odpowiedział.
Pierwsza runda jest wygrana – myślał Kloss schodząc ostrożnie po krętych schodach. – Jeśli uwierzyli, jutro wieczorem będę miał Wolfa. To znaczy, Amerykanie będą go mieli, ale przekażą go nam. Nie wykręcą się.
Nie zauważył skulonej pod drzwiami strychu ciemnej postaci. Vogel vel Schickel, szpicel porucznika Lewisa, słyszał, gdy Kloss wychodząc mówił: „Jutro wieczorem w kotłowni".