Выбрать главу

– Heil Hitler! – powiedział Neumann, tym samym gestem wznosząc rękę do góry.

13

Kloss był niespokojny. Od dziesięciu dni, od ostatniej rozmowy z Józefem żadnego znaku życia. Oczywiście Józef nie może zadzwonić do niego do biura i powiedzieć: „Wszystko w porządku. Mam nowe mieszkanie i nowe papiery", nie może także przysłać widokówki z pozdrowieniami. Ale są skrzynki, kilkanaście miejsc w różnych punktach miasta, gdzie można przekazać wiadomość. Jest wreszcie to mieszkanie na Bonifraterskiej, tuż przy granicy getta, w którym Kloss zorganizował punkt kontaktowy dla agentów Abwehry. Ciotka Zuzanna wie, że w każdy dzień nieparzysty, między siódmą a dziewiątą wieczór, można tam zastać oberleutnanta Klossa, więc dlaczego centrala nie daje znaku życia?

Mniejsza już o te kilkanaście nowych informacji, które udało mu się zebrać. Najważniejszą sprawą jest poinformowanie Józefa, że krawiec Marian Skowronek, pozostający niewątpliwie na usługach gestapo, zdołał uciec, kiedy Kloss na prośbę Tietscha towarzyszył mu w nalocie na radiostację.

Kloss zobaczył pustą budkę ulicznego automatu telefonicznego i przyspieszył kroku. Postanowił, że spróbuje jeszcze raz, który to już raz, zadzwonić do Józefa. Wrzucił monetę do automatu i kolejno w czterech mieszkaniach monotonne brzęczenie w aparacie raz jeszcze potwierdziło, że nikt nie podniesie słuchawki.

Znów ruszył przed siebie. Powinien dziś zajrzeć do jeszcze jednej skrzynki kontaktowej. Skrzynką była ściana wypalonego domu z głębokimi wyrwami po pociskach. W trzeciej wyrwie, licząc od bramy, mógł znaleźć kartkę. Rozejrzał się – ulica była pusta.

Sięgnął ręką udając, że poprawia sobie mundur, ale w skrzynce nic nie znalazł. Znów się rozejrzał, bo instynkt mówił mu, że jest obserwowany.

Czyżby nerwy? Opustoszała ulica, po jednej stronie ceglany mur bez żadnej wnęki czy załomu, gdzie mógłby się ktoś skryć. Głośno klaskały o nierówny bruk kopyta chudej szkapy ciągnącej dorożkę. Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę śródmieścia, ale uczucie, że jest obserwowany, nie opuszczało go.

Biedny Tietsch – pomyślał, żeby odwrócić uwagę od tego idiotycznego, niczym nie umotywowanego przeczucia – biedny Tietsch nie dostanie upragnionego urlopu, a tak bardzo chciałby pojechać i pokazać się w swoim bawarskim miasteczku z orderem nad kieszenią munduru. Łatwo pozwolił sobie podsunąć myśl, że wroga radiostacja nadaje według pory wschodu i zachodu księżyca. Bez trudu uwierzył, że sam wpadł na to. Oczywiście za skandal, który wybuchł, kiedy okazało się, że Sonderdienst kontroluje radiostację, nikt nie mógł obwiniać Klossa.

Zresztą awantura nie była zbyt wielka. Na twarzy obersta von Ossetzky'ego pojawiło się nawet coś w rodzaju uśmiechu, gdy oberleutnant Kloss meldował mu o tragicznej w skutkach pomyłce. Ale oczywiście o urlopie dla Tietscha trudno było w tych warunkach marzyć, będzie się musiał, biedak, pocieszyć paroma dodatkowymi porcjami budyniu.

Kloss zachichotał do tej myśli i w tym momencie usłyszał strzał. Odwrócił się, padł za załomem muru, zobaczył sylwetkę chłopaka, przecinającego na skos ulicę i niknącego w gruzach spalonego domu, obok którego Kloss przed chwilą przechodził.

Zza zakrętu wypadło kilku żandarmów z bronią gotową do strzału. Wachmeister z rudym wąsikiem pomagał Klossowi się podnieść.

– Pan jest ranny, panie oberleutnant?

– Nie, na szczęście nie.

– Do pana strzelali.

– Być może – odparł Kloss. – Uciekł w tamtą stronę. Ubrany w czerwony sweter – pokazał kierunek przeciwny niż spalony dom.

Mam nadzieję – pomyślał- że nikt o tej porze nie chodzi w czerwonym swetrze.

Usłyszał tupot oddalającego się patrolu. Otrzepał mundur, zatrzymał przejeżdżającą rikszę.

– Bonifraterska! – rzucił. Postanowił jechać do meliny jak w każdy nieparzysty dzień, chociaż poznał chłopca, który strzeliwszy do niego, przebiegał na skos ulicę.

To był Mundek, chłopak, o którym Józef mówił: „Mój pistolet" albo „Moja obstawa". Kloss widział go parokrotnie z daleka. Nie mógł się mylić.

Obszedł wpółzrujnowany dom przy Bonifraterskiej i na klatkę schodową przedostał się przez piwnicę.

W jednej chwili zrozumiał, co się stało. Józef prawdopodobnie wpadł, a tylko on wiedział, kto jest zdrajcą. Ciotka Zuzanna zorientowała się, że była wprowadzana w błąd. Kloss wie, że w takich sytuacjach rozkaz może być tylko jeden – zabić. Wie, że sam w podobnej sytuacji postąpiłby tak samo.

Ale wie także, że on nie jest zdrajcą i za wszelką cenę musi to udowodnić. Gdyby stanął przed sądem… Ale nikt nie odczyta mu wyroku. Na to nie ma czasu. Najwyżej potem przyczepią kartkę: „W imieniu Rzeczypospolitej sąd Polski Podziemnej…"

Starając się iść bezszelestnie, wspinał się na schody. Nadsłuchiwał przez chwilę. Nikogo za nim nie było. Ale nie jest nigdzie powiedziane, że chłopak działa sam. Może ktoś inny czeka już w tym mieszkaniu? Z podestu schodów nie było nic słychać, ale Kloss wiedział, że człowiek za drzwiami, jeśli tam jest, stoi teraz bez ruchu, wstrzymując nawet oddech.

Specjalnie głośno zaczął otwierać drzwi sąsiedniego mieszkania. Zamknął je z trzaskiem.

Teraz już działał błyskawicznie. Kilka kroków, balkon łączący się z balkonem tamtego mieszkania. Przesadził balustradę, wypchnął szybę i z okrzykiem: Hande hoch! znalazł się w stołowym.

Odpowiedziała mu cisza. Szybko omiótł pokój spojrzeniem. Był sam. Teraz przedpokój, kuchnia i alkowa, pozostałe pokoje.

Wszystko w porządku. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte. Tak, wszystko było, jak zostawił. Odsunął zasuwkę. Ustalono, że drzwi w dni nieparzyste muszą być otwarte. Co będzie, jeśli ten chłopak tu przyjdzie? A raczej pewne, że nie zrezygnuje po jednej nieudanej próbie z wykonania rozkazu, który otrzymał.

Mógłby z łatwością zastrzelić tego chłopca. I tak by zrobił, gdyby był tym, za kogo go uważają. Ale on przecież nie jest zdrajcą. Nie zabije, ale nie może też dać się zabić. Liczył się z tym, że przyjdzie kiedyś zginąć. To ryzyko wkalkulowane jest w grę, jaką prowadzi od lat. Ale żeby tak głupio, z ręki towarzysza? Polaka?

Powoli zaczął odpinać mundur, potem poszedł do alkowy i wyciągnął z szafy koc. Po namyśle wziął drugi.

W pół godziny później, wstrzymując oddech, doszedł do podestu drugiego piętra młody człowiek w skórzanej kurtce i butach z cholewami. Chwilę nadsłuchiwał pod drzwiami, potem wyjął rewolwer i wsunął tłumik na lufę. Mechanizm był dobrze naoliwiony, nawet nie skrzypnął. Nie skrzypnęły także drzwi, gdy chłopak nacisnął klamkę.

Przedpokój był pusty, światło elektrycznej latarki nie wydobyło z mroku niczego podejrzanego. Półuchylone drzwi prowadziły do wnętrza mieszkania. Zobaczył sylwetkę na tapczanie; strzelił wprost w widoczne z daleka dystynkcje munduru kogoś, kto leżał przykryty kocem. Strzały były cichutkie i brzmiały nie głośniej niż pstryknięcie elektrycznego wyłącznika.

Chłopak nie zdążył się jeszcze zdziwić, że ciało leżącego nawet nie drgnęło, gdy silny cios w podbródek rzucił go na drzwi. Broń wypadła Mundkowi z ręki, podniósł ją tamten człowiek, podszedł do kontaktu i zapalił światło.

Mundek zobaczył teraz mężczyznę ubranego tylko w spodnie i koszulę. Nie mógł się mylić – to był Niemiec, którego miał zabić.

Człowiek ten podszedł doń, pomógł ogłuszonemu podnieść się i powiedział najczystszą polszczyzną:

– Nie mogłem postąpić inaczej. Muszę ci wyjaśnić parę rzeczy; przede wszystkim powiedz, co z Józefem?

Ale chłopiec nie wiedział. Podobnie jak Kloss, nie miał pojęcia, że Józef po wielu perypetiach dotarł wreszcie do lasu, że wymógł na kapitanie Antonim decyzję natychmiastowego wyjazdu do Warszawy w celu odwołania wyroku śmierci na Hansa Klossa, agenta o kryptonimie J-23, i że znajdował się właśnie w drodze.

ŻELAZNY KRZYŻ

1

Szarak stulił uszy i rzucił się w gąszcz, ale nie zdążył dobiec. Któraś z drobin śrutu dosięgła go w skoku. Stanął na tylnych nóżkach, zakręcił się w miejscu i upadł.

Oberst Herbert Reiner przewiesił strzelbę przez ramię: i włożył w oko monokl.

– Szósty- rzekł, nie ukrywając zadowolenia. Ruszył w stronę ustrzelonego szaraka. Hrabia Edwin Wąsowski powstrzymał go ruchem dłoni.

– Chłopi zabiorą, panie pułkowniku.

Z zarośli wysunął się standartenfuehrer Dibelius, pomachał im ręką z daleka.

– Jak zwykle, mój Herbercie, niezawodne oko i ręka.

W długim futrze, sięgającym niemal ziemi, wyglądał jak niedźwiedź. Zwaliste cielsko, kołyszący się krok i podniesione w geście pozdrowienia ramię, którego Dibelius nie opuścił pewnie dlatego, by nie stracić równowagi w sięgającym kolan śniegu.

Jak tańczący niedźwiedź – pomyślał Wąsowskł.

– Jest pan, pułkowniku, królem dzisiejszego polowania – powiedział głośno. – Ale chyba dość, przemarzliśmy.

– Pan jest gospodarzem, drogi kuzynie. Nie ma mi pan za złe, że zwracam się do pana w ten sposób? Czy mówiłem ci już, Maks – Reiner zwrócił się do Dibeliusa, który wytoczył się właśnie z zaspy i tupiąc otrzepywał ze śniegu swoje wysokie buty – czy mówiłem ci już, Maks, że jesteśmy z panem Wąsowskim skoligaceni?

– Pan pułkownik czyni mi zaszczyt – powiedział Wąsowski.

– Mówiłeś, mówiłeś wielokrotnie – prychnął Dibelius. – Robi się późno – zwrócił się do Wąsowskiego.

– Pan hrabia proponuje właśnie, żeby skończyć. Już mi pachnie pański sławny bigos.

Wąsowski kiwnął dłonią ku grupce chłopów stojących opodal przy saniach. Rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Z zarośli wyszli zapóźnieni myśliwi.

– Proszę bardzo do sań, panowie – rzekł Wąsowski. – Ja pojadę wierzchem, muszę przecież dopilnować, żeby bigos się nie przypalił.