— Czym pan się zajmuje, panie Carvajal?
— Inwestycjami.
— To jeden z najbardziej przenikliwych i najlepszych prywatnych spekulantów giełdowych, jakich znam — podsunął Lombroso.
Carvajal z samozadowoleniem skinął głową.
— Utrzymuje się pan wyłącznie z gry na giełdzie? — spytałem.
— Wyłącznie.
— Nie sądziłem, że ktoś to naprawdę potrafi.
— Ależ tak, tak, to możliwe — powiedział Carvajal. Głos miał cienki i chrapliwy jak pomruk z grobowca. — Wymaga jedynie przyzwoitej znajomości aktualnych trendów i odrobinę odwagi. Nie spekulował pan nigdy na giełdzie, panie Nichols?
— Trochę się w to bawiłem.
— Jak się panu powiodło?
— Nie najgorzej. Posiadam akurat przyzwoitą znajomość aktualnych trendów. Ale nie czuję się swobodnie, kiedy zaczynają się gwałtowne wahania. Wzrost o dwadzieścia punktów, spadek o trzydzieści — nie, dziękuję. Wolę chyba pewniki.
— Ja też — odparł Carvajal nadając swojemu oświadczeniu impulsywną nutkę — cień znaczenia ukrytego za znaczeniem, który mnie zakłopotał i zaniepokoił.
W tej samej chwili słodko zadźwięczał dzwonek w wewnętrznym gabinecie, do którego wchodziło się z krótkiego korytarzyka na lewo od biurka. Wiedziałem, że dzwonił burmistrz — sekretarka zawsze przełączała telefony Quinna do małego gabinetu, jeżeli Lombroso oficjalnie przyjmował nieznajomych gości. Bob przeprosił nas i szybkimi, ciężkimi krokami, które wstrząsnęły wyłożoną dywanami podłogą, poszedł odebrać telefon. Kiedy znalazłem się sarn na sam z Carvajalem, ogarnął mnie nagle dziwny niepokój; paliła mnie skóra i czułem ucisk w gardle, jak gdyby w chwili, w której zniknęła neutralizująca obecność Lombroso, zaczęła płynąć do mnie od Carvajala jakaś potężna, nieprzeparta emanacja psychiczna. Nie mogłem zostać z nim dłużej.
Przeprosiłem go i pospiesznie poszedłem w ślad za Lombroso do drugiego pokoju — wąskiej jaskini o kształcie kolanka — zastawionego od podłogi do sufitu książkami — ciężkimi, ozdobnymi, jednolicie oprawionymi tomami, które mogły być kolejnymi wydaniami Talmudu lub podręcznikami Moody’ego, traktującymi o giełdzie i obligacjach. Biblioteka Boba zawierała prawdopodobnie jedne i drugie. Zaskoczony i zirytowany moim wtargnięciem, Lombroso ze złością wycelował palec w ekran telefoniczny, na którym ujrzałem głowę i ramiona burmistrza Quinna. Zamiast wyjść, wykonałem jednak pantomimę przeprosin, dziką plątaninę podskoków, przysiadów, wzruszeń ramionami i idiotycznych grymasów, co w końcu skłoniło Boba do poproszenia burmistrza, żeby się nie rozłączał i chwilę zaczekał. Ekran zgasł. Lombroso zmierzył mnie groźnym spojrzeniem.
— No? — rzucił. — Co się stało?
— Nic. Nie wiem. Przepraszam cię. Nie mogłem tam zostać. Kim on jest, Bob?
— Mówiłem ci. Wielkie pieniądze. Silny poplecznik Quinna. Musimy być dla niego mili. Słuchaj, rozmawiam przez telefon. Burmistrz musi się dowiedzieć…
— Nie chcę być tam z nim sam. Jest jak chodzący trup. Przyprawia mnie o dreszcze.
— Co takiego?
— Mówię poważnie, Bob. Czuję, jak gdyby biła od niego jakaś zimna, śmiercionośna moc. Skóra swędzi mnie na jego widok. On wydaje przerażające wibracje.
— Jezus Maria, Lew.
— Nic na to nie poradzę. Wiesz, że wyczuwam takie rzeczy.
— To nieszkodliwy stary dziadek, który zrobił wielką forsę na giełdzie i lubi naszego człowieka. N i c więcej.
— Po co tu przyszedł?
— Żeby cię poznać — powiedział Lombroso.
— Tylko dlatego? Żeby mnie poznać?
— Bardzo chciał z tobą porozmawiać. Mówił, że to spotkanie jest dla niego ważne.
— Czego on ode mnie chce?
— Powiedziałem ci, że to wszystko, co wiem, Lew.
— Czy mój czas jest na sprzedaż dla każdego, kto kiedyś tam dał pięć dolców na fundusz kampanii Quinna?
Lombroso westchnął. — Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile pieniędzy dał nam Carvajal, a poza tym — tak, uważam, że mógłbyś mu poświęcić trochę czasu.
— Ale…
— Lew, słuchaj, jeśli chcesz więcej odpowiedzi, będziesz je musiał uzyskać od Carvajala. Wracaj do niego. Bądź kochany i pozwól mi porozmawiać z burmistrzem. No idź. Carvajal nie zrobi ci krzywdy. Przecież to cherlak. — Lombroso odwrócił się ode mnie zamaszyście i włączył telefon. Quinn znów pojawił się na ekranie. Lombroso powiedział: — Przepraszam, Paul. Lew przeszedł właśnie małe załamanie nerwowe, ale myślę, że się z tego wyliże. A więc tak…
Wróciłem do Carvajala. Siedział bez ruchu, z opuszczoną głową i bezwładnymi ramionami, jak gdyby podczas mojej nieobecności przez pokój przeszedł lodowaty podmuch, pozostawiając za sobą zwarzonego i zwiędniętego staruszka. Powoli, z wyraźnym wysiłkiem, zebrał się w sobie, usiadł prosto i nabrał powietrza do płuc udając ożywienie. Zdradzały go jednak puste, przerażające oczy. Tak, to z pewnością jeden z tych chodzących trupów.
— Czy zje pan z nami lunch? — spytałem.
— Nie. Nie, nie śmiałbym się narzucać. Chciałem jedynie zamienić z panem kilka słów, panie Nichols.
— Jestem do usług.
— Doprawdy? Wspaniale. — Uśmiechnął się szarym uśmiechem. — Wie pan, wiele o panu słyszałem. Jeszcze zanim zajął się pan polityką. W pewnym sensie obaj pracowaliśmy w tej samej branży.
— Ma pan na myśli giełdę?
Jego uśmiech stał się jaśniejszy i bardziej niepokojący.
— Prognozy — powiedział. — Ja grałem na giełdzie. Pan pracował jako konsultant ludzi biznesu i polityków. Utrzymywaliśmy się obaj dzięki naszym zdolnościom umysłowym i, och, przyzwoitej znajomości aktualnych trendów.
W żaden sposób nie potrafiłem go przejrzeć. Był enigmą, nieprzezroczystą tajemnicą.
— Wiec stoi pan teraz u boku burmistrza, przepowiadając mu jego przyszłą drogę. Niech mi pan powie, jaką przewiduje pan karierę dla burmistrza Quinna? — zapytał.
— Wspaniałą — odparłem.
— A więc powiedzie mu się na tym stanowisku?
— Będzie jednym z najlepszych burmistrzów w historii miasta.
Lombroso wrócił do pokoju.
— A potem? — spytał Carvajal.
Spojrzałem niepewnie na Boba, ale miał przymknięte oczy. Musiałem sobie radzić sam.
— Po upływie terminu kadencji?
— Tak.
— Jest jeszcze młody, panie Carvajal. Może pozostać na stanowisku przez trzy lub cztery kadencje. Nie umiem podać panu sensownej prognozy dotyczącej wydarzeń, które mają się rozegrać za dwanaście lat.
— Dwanaście lat w Ratuszu Miejskim? Sądzi pan, że Quinn będzie usatysfakcjonowany siedząc tam tak długo?
Carvajal bawił się ze mną. Czułem, że nieświadomie dałem się wciągnąć w coś w rodzaju pojedynku. Posłałem mu przeciągłe spojrzenie i spostrzegłem coś strasznego i nieokreślonego, coś potężnego i niezrozumiałego, co nakazało mi wykonać pierwsze możliwe posunięcie obronne.
— A co pan myśli na ten temat, panie Carvajal? — zapytałem.
Po raz pierwszy w jego oczach pojawiły się przebłyski życia. Nasza gra sprawiała mu przyjemność.
— Że burmistrz Quinn zmierza ku wyższemu urzędowi — odrzekł miękko.
— Gubernatora?
— Wyżej.
Nie udzieliłem natychmiastowej odpowiedzi, a potem już nie mogłem odpowiedzieć, bo z obitych skórą ścian sączyła się pochłaniająca nas ogromna cisza i obawiałem się być tym, który ją przekłuje. Pragnąłem w duchu, żeby chociaż zadzwonił telefon, ale wszystko trwało nieruchomo, zastygłe jak powietrze mroźną nocą, dopóki nie wybawił nas Lombroso mówiąc: