— My również uważamy, że Quinn posiada znaczne możliwości.
— Mamy dla niego wielkie plany — wypaliłem.
— Wiem — powiedział Carvajal. — Dlatego tu jestem. Chcę wam zaoferować pomoc.
Lombroso powiedział: — Pańskie poparcie finansowe już okazało się dla nas niezmiernie pomocne i…
— Mam na myśli coś więcej niż pomoc finansową. Teraz Lombroso spojrzał na mnie, szukając ratunku. Ale ja nic nie rozumiałem.
— Wydaje mi się, że nie wiemy, o co panu chodzi, panie Cravajal — powiedziałem.
— W takim razie może moglibyśmy zostać na chwile sami. Popatrzyłem na Lombroso. Nawet jeżeli zirytował się, że ktoś wyprasza go z jego własnego biura, niczego nie dał po sobie poznać. Z właściwym mu wdziękiem ukłonił się i wycofał do wewnętrznego gabinetu. Raz jeszcze pozostałem sam na sam z Carvajalem i raz jeszcze czułem się skrępowany, zakłopotany dziwacznymi nićmi z niezniszczalnej stali, które zdawały się spowijać jego zeschniętą i osłabioną duszę. Nowym, zastanawiającym i poufnym tonem Carvajal powiedział:
— Jak już wspomniałem, obaj pracujemy w tej samej branży. Sądzę jednakże, panie Nichols, że nasze metody są zasadniczo różne. Pańska technika jest intuitywna i probabilistyczna, a moja… No cóż, moja jest inna. Uważam, że niektóre z moich przeczuć mogą dopełnić pańskie, to właśnie chciałem powiedzieć.
— Ma pan na myśli analizy prognostyczne?
— Oczywiście. Nie chciałbym wkraczać na teren pańskich obowiązków. Ale może mógłbym udzielić panu kilku rad, które, jak sądzę, okazałyby się przydatne.
Drgnąłem. Enigma odsłoniła się ukazując swą pospolicie antykulminacyjną zawartość. Carvajal był tylko bogatym amatorem politycznym, który uważał, że pieniądze czynią go uniwersalnym ekspertem i zapragnął wmieszać się w sprawy zawodowców. Hobbista. Kanapowy polityk. Boże! Cóż, Lombroso powiedział, że powinniśmy być dla niego mili. Będę miły. Na oślep szukając w sobie taktu powiedziałem sztywno:
— Naturalnie. Pan Quinn i jego zespół zawsze z przyjemnością słuchają dobrych rad.
Oczy Carvajala poszukały moich, ale unikałem jego wzroku.
— Dziękuję — wyszeptał. — Na początek wynotowałem sobie parę rzeczy. Nieznacznie drżącą dłonią wręczył mi złożony kawałek białego papieru. Wziąłem kartkę nie patrząc na nią. Wydawało się, że nagle opuściły go wszystkie siły, jak gdyby wyczerpał ostatnie złoża swej energii. Jego twarz przybrała odcień szarości, napięte dotąd mięśnie zwiotczały.
— Dziękuję — mruknął znowu. — Bardzo panu dziękuję. Myślę, że wkrótce znów się zobaczymy.
I poszedł. Wychodząc kłaniał się tyłem jak japoński ambasador.
W tej branży spotyka się najrozmaitszych ludzi. Kręcąc głową rozłożyłem kartkę. Pajęczym charakterem pisma zanotowano na niej trzy następujące informacje:
1. Uważać na Gilmartina.
2. Obowiązkowe na terenie kraju żelowanie ropy — poprzeć wkrótce.
3. Socorro za Leydeckera przed nadejściem lata. Dostać się do niego wcześnie.
Przeczytałem tekst dwukrotnie, nic nie zrozumiałem; czekałem na znajomy przebłysk intuicji, ale i on nie nastąpił. Było w Carvajalu coś takiego, co całkowicie paraliżowało moje zdolności. Ten upiorny uśmiech, wypalone oczy, zagadkowe notatki — wszystko, co było z nim związane, niepokoiło mnie i zaskakiwało.
— Wyszedł — zawołałem do Lombroso, który wynurzył się natychmiast z gabinetu.
— No i co?
— Nie wiem. Zupełnie nie wiem. Zostawił mi to — powiedziałem podając mu kartkę.
— Gilmartin. Żelowanie. Leydecker. — Lombroso zmarszczył brwi. — Dobra, czarodzieju. Co to znaczy?
Gilmartin to z pewnością kontroler stanowy, Anthony Gilmartin, który już kilkakrotnie starł się z Quinnem w kwestii fiskalnej polityki miasta, ale od kilku miesięcy było o nim zupełnie cicho.
— Carvajal przypuszcza, że w sprawie pieniędzy będziemy mieli kolejne problemy z Albany — zaryzykowałem. — Ale ty powinieneś wiedzieć na ten temat więcej ode mnie. Czy Gilmartin narzeka znowu na wydatki miasta?
— Nie padło z jego strony ani jedno słowo.
— Czy przygotowujemy wiązkę nowych podatków, które mu się nie spodobają?
— Gdyby tak było, to już byśmy cię o tym poinformowali, Lew.
— Więc nie szykuje się żaden ewentualny konflikt pomiędzy Quinnem i urzędem kontrolera?
— W najbliższej przyszłości niczego takiego nie widzę — powiedział Lombroso. — A ty?
— Ja też nie. Jeżeli chodzi o obowiązkowe żelowanie ropy…
— Rzeczywiście, prowadzimy właśnie rozmowy na temat przepchnięcia trudnej ustawy lokalnej — powiedział Lombroso. — Żaden tankowiec z nie zżelowaną ropą na pokładzie nie będzie mógł wpłynąć do Zatoki Nowojorskiej. Quinn nie jest pewien, czy to taka dobra koncepcja, na jaką wygląda, i zbieraliśmy się właśnie, żeby zwrócić się do ciebie z prośbą o prognozę. Ale narodowa ustawa o żelowaniu ropy?
Quinn nie wypowiadał się zbyt szeroko o zagadnieniach polityki ogólnokrajowej.
— Jeszcze nie.
— Nie, jeszcze nie. Może już pora. Może Carvajal wpadł tu na jakiś pomysł. A punkt trzeci…
— Leydecker — powiedziałem. Chodziło niewątpliwie o gubernatora Kalifornii, Richarda Leydeckera, jednego z najpotężniejszych ludzi w Partii Nowych Demokratów i pierwszego kandydata do nominacji prezydenckiej w roku 2000.
— Socorro to po hiszpańsku „pomoc”, prawda, Bob? Pomagać Leydeckerowi, który nie potrzebuje żadnej pomocy? Dlaczego? A zresztą jak Paul Quinn miałby dopomóc Leydeckerowi? Popierając jego kandydaturę na prezydenta? Nie licząc życzliwości Leydeckera, nie widzę, co Quinn mógłby na tym zyskać; samemu Leydeckerowi zaś nie da to nic, czego by i tak nie miał już w kieszeni, więc…
— Soccoro to zastępca gubernatora Kalifornii — powiedział łagodnie Lombroso. — Carlos Socorro. Facet tak się nazywa, Lew.
Carlos. Socorro. Zamknąłem oczy. Naturalnie. Paliły mnie policzki. Sporządziłem tyle list, przygotowałem tyle wykazów ośrodków władzy w Partii Nowych Demokratów, półtora roku spędziłem pisząc w pocie czoła rozmaite analizy, a mimo to udało mi się zapomnieć prawowitego następcę tronu Leydeckera. Nie socorro, tylko Socorro, idioto!
— No dobrze, ale co on tu sugeruje? Że Leydecker ustąpi, przyjmując nominację, i zrobi Socorro gubernatorem? W porządku, to się zgadza. Ale dostać się do niego wcześnie? Do kogo? — Zawahałem się. — Do Socorro? Do Leydeckera? Wszystko to bardzo mętne, Bob. Nie przychodzi mi na myśl żadna interpretacja, która miałaby jakikolwiek sens.
— Co myślisz o Carvajalu?
— To wariat — powiedziałem. — Bogaty wariat. Zdziwaczały facecik chory umysłowo na politykę, — Schowałem notatkę do portfela. Huczało mi w głowie. — Zostawmy tę sprawę. Przymilałem się do niego, bo powiedziałeś, że powinienem być przymilny. Byłem dziś bardzo grzecznym chłopcem, prawda, Bob? Ale nie mam obowiązku traktować tych historii poważnie i nawet nie będę próbował. Chodźmy teraz na lunch, zapalmy dobrej kości, napijmy się porządnie wzmocnionego martini i pogadajmy o naszych sprawach.
Lombroso uśmiechnął się najpromienniejszym ze swych uśmiechów, poklepał mnie pocieszająco po plecach i wyprowadził z gabinetu. Wygnałem Carvajala z pamięci. Poczułem jednak chłód, jak gdybym wkroczył w nową porę roku — z pewnością nie była to wiosna, a chłód trzymał mnie jeszcze długo po zakończeniu lunchu.