Jakakolwiek próba ze strony Quinna odebrania Leydeckerowi nominacji w przyszłym roku przypuszczalnie i tak by się nie powiodła, za to z pewnością wrogo usposobiłaby Leydeckera, co byłoby wielce niepożądane. Udzielmy Leydeckerowi poparcia, niech się sam zniszczy w wyborach, próbując pokonać niezwyciężonego Mortonsona. Poczekamy, żeby wciąż młodego i nie splamionego klęską Quinna wylansować w 2004 roku, kiedy to Konstytucja nie pozwoli Mortonsonowi startować w wyborach po raz kolejny.
— Więc Quinn udziela silnego wsparcia Leydeckerowi w roku 2000, a potem odchodzi, żeby siedzieć z założonymi rękami? — zapytał Ephrikian.
— Nie tylko — powiedziałem. Spojrzałem na Boba Lombroso. Przedyskutowaliśmy już między sobą strategię działania i doszliśmy do porozumienia, więc pochylając teraz ramiona do przodu i ogarniając ormiańską część stołu eleganckim spojrzeniem spod ciężkich powiek, Lombroso zaczął wyłuszczać im nasz plan.
Quinn miałby rozpocząć otwartą walkę o ogólnokrajowy rozgłos w ciągu następnych kilku miesięcy. Jej punktem kulminacyjnym miała być podróż po kraju, kończąca się serią poważnych przemówień, wygłaszanych wczesnym latem 1999 roku w Memphis, Chicago, Denver i San Francisco. Mając za sobą trwałe i zwracające publiczną uwagę osiągnięcia w Nowym Jorku (reorganizacja enklaw, usprawnienie programów nauczania, degottfriedyzacja policji itd.), Quinn zacząłby poruszać szersze kwestie, jak polityka regionalnej wymiany energii termojądrowej czy przywrócenie uchylonych Praw prywatności z 1982 roku, a także — czemu nie? — obowiązkowe żelowanie ropy. Jesienią rozpocząłby bezpośredni atak na republikanów, choć nie tyle na Mortonsona, ile na wybranych członków jego gabinetu (zwłaszcza na Hospersa, sekretarza ds. energii, Theissa, sekretarza ds. informacji i Perlmana, sekretarza ds. środowiska naturalnego). W ten sposób wdałby się z wolna w powszechny spór, stając się postacią rangi krajowej — robiącym karierę młodym przywódcą, człowiekiem, z którym należałoby się liczyć. Ludzie zaczęliby dyskusję o jego szansach na prezydenturę, chociaż we wszystkich ankietach zajmowałby pozycję daleko za Leydeckerem — już my byśmy tego dopilnowali — a poza tym w ogóle nie zgłosiłby chęci uczestniczenia w wyborach. Pozwoliłby środkom przekazu uznać, że woli Leydeckera od wszystkich innych oficjalnych kandydatów, mimo iż dokładałby starań, aby nie udzielać Leydeckerowi żadnego bezpośredniego poparcia. Na konwencji Nowych Demokratów w San Francisco w roku 2000, kiedy Leydecker uzyskałby już nominację i wygłosił tradycyjne przemówienie, w którym odmówiłby podania nazwiska swojego partyjnego współkandydata, Quinn rozpocząłby odważną i dramatyczną, lecz ostatecznie nieskuteczną walkę o nominacje wiceprezydencką. Dlaczego wiceprezydencką? Ponieważ zmagania na sali obrad zapewniłyby mu wiele miejsca w środkach masowego przekazu, nie odsłaniając go, jak stałoby się w walce o fotel prezydencki, nie narażając go na zarzut przedwczesnych ambicji i nie rozdrażniając potężnego Leydeckera. Dlaczego nieskuteczną? Ponieważ Leydecker i tak przegra wybory na rzecz Mortonsona, a Quinn nie zyskałby nic, ponosząc wraz z nim klęskę jako współkandydat. Lepiej zostać odsuniętym podczas konwencji — stwarzając przy tym wizerunek znakomitego, obiecującego nowego przywódcy, utrąconego przez polityczne miernoty — niż przegrać przy urnach wyborczych.
— Naszym wzorem — zakonkludował Lombroso — jest John F. Kennedy, który tak właśnie stracił szansę na wiceprezydenturę w 1956 roku, a w 1960 był już górą. Lew przeprowadził badania symulacyjne, pokazujące rozkład dynamiki — jeden do jednego, możemy wam przedstawić przekroje.
— Świetnie — powiedział Ephrikian. — Kiedy nastąpi zamach: w 2003?
— Mówmy poważnie — rzekł łagodnie Lombroso.
— W porządku — odparł Ephrikian. — Już jestem poważny. Co będzie, jeżeli Leydecker zechce startować ponownie w 2004 roku?
— Będzie miał wtedy sześćdziesiąt jeden lat — powiedział Lombroso — i będzie miał już na koncie jedną porażkę. Quinn będzie miał czterdzieści trzy lata i będzie nadal nie pokonany. Jeden z nich znajdzie się na drodze w dół, drugi będzie ewidentnie wspinał się na szczyt, a partia żądna będzie zwycięstwa po ośmiu latach odsunięcia od władzy.
Zapadło długie milczenie.
— Podoba mi się — oznajmił w końcu Missakian.
— A tobie, Haig? — spytałem.
Mardikian przez chwilę nie odpowiadał. Potem kiwnął głową i rzekł:
— Quinn nie jest jeszcze gotowy, żeby rządzić krajem w roku 2000. Będzie gotowy w 2004.
— A kraj gotowy będzie na przyjęcie Quinna — powiedział Missakian.
13
Jakiś mędrzec powiedział kiedyś, że polityka łączy najdziwniejszych kochanków. Gdyby nie polityka, Sundara i ja z pewnością nie wdalibyśmy się tej wiosny w seks w zmontowanej ad hoc czteroosobowej grupie z Cataliną Yarber, pełnomocniczką Wyznania Transgresji, i Lamentem Friedmanem, wielce przebojowym, młodym geniuszem finansowym. Gdyby nie Cataliną Yarber, Sundara nie przeszłaby chyba na wiarę Transgresji. A gdyby się nie nawróciła, prawdopodobnie byłaby nadal moją żoną. I tak dalej, i tak dalej, nitki przyczynowości, wszystko wiedzie z powrotem do tego samego punktu w czasie.
A było to tak, że jako członek zespołu Paula Quinna, dostałem dwie darmowe karty wstępu, warte pięćset dolarów na głowę, na wydawany corocznie w połowie kwietnia obiad z okazji Dnia Nicholasa Roswella, organizowany przez Partię Nowych Demokratów stanu Nowy Jork. Jest to nie tylko hołd upamiętniający osobę zamordowanego gubernatora, lecz przede wszystkim okazja do zebrania funduszy i zaprezentowania aktualnej partyjnej supergwiazdy. Najważniejszym mówcą był tym razem oczywiście Quinn.
— Pora już chyba, żebym poszła na jeden z tych twoich politycznych obiadów — powiedziała Sundara.
— To jak oglądanie eksponatów zakonserwowanych w aldehydzie.
— Nie szkodzi.
— Nie będzie ci się podobało, kochanie.
— A ty idziesz? — spytała.
— Muszę.
— Więc myślę, że ja wykorzystam drugą kartę. Gdybym zasnęła, trąć mnie łokciem, kiedy zacznie przemawiać burmistrz. On mnie podnieca.
I tak, ciepłego, deszczowego wieczora pojechaliśmy kapsułą do hotelu Harbor Hilton, ogromnej, rozświetlonej piramidy położonej na elastycznej, pontonowej platformie, pół kilometra od czubka wyspy Manhattan. Zebraliśmy się wraz ze śmietanką liberalnego towarzystwa Wschodniego Wybrzeża w roziskrzonej Sali Szczytowej, z której widać było między innymi wieżowiec Sarkisiana po drugiej stronie zatoki, gdzie cztery lata temu poznałem Paula Quinna. Na dzisiejszym obiedzie pojawić się miało wielu uczestników tamtego wystawnego przyjęcia. Sundara i ja wylosowaliśmy miejsca przy tym samym stole co dwoje z nich — Friedman i panna Yarber.
Podczas wstępnej sesji koktajli i palenia kości Sundara ściągała na siebie więcej uwagi, niż którykolwiek z obecnych na obiedzie senatorów, gubernatorów i burmistrzów, nie wyłączając Quinna. Była to po części kwestia ciekawości, jako że wszyscy z nowojorskiej sceny politycznej słyszeli o mojej egzotycznej żonie, choć znało ją tylko niewielu, a z drugiej strony Sundara była niewątpliwie najpiękniejszą kobietą na sali. Nie wydawała się zaskoczona ani zirytowana. Była przecież pięknością przez całe życie i miała dość czasu, by przyzwyczaić się do reakcji, jakie wywołuje jej uroda. Poza tym nie ubrała się jak ktoś, kto nie lubi, żeby się na niego gapić. Założyła prawdziwy haremowy strój, ciemny, luźny i zwiewny, okrywający jej ciało od palców stóp po gardło; pod spodem była jednak naga i kiedy przechodziła pod światło, wyglądała zniewalająco. Lśniła niczym promienna ćma pośrodku olbrzymiej sali balowej, giętka, elegancka, posępna i tajemnicza, a cienie grające w jej hebanowych włosach i zarys piersi oraz pachwin dręczyły nieznośnie wszystkich patrzących.