Och, bawiła się wybornie! Quinn podszedł, żeby się z nami przywitać, i wtedy on i Sundara przekształcili niewinne uściski i pocałunki w tak skomplikowany pas de deux[21] charyzmy erotycznej, że kilku starszych mężów stanu sapnęło, zaczerwieniło się i rozluźniło kołnierzyki. Nawet Laraine, żona Quinna, słynąca ze swego uśmiechu Giocondy, wydawała się nieco zaniepokojona, choć pozostaje w najbardziej trwałym małżeństwie politycznym, jakie znam. (A może żar Quinna tylko ją rozbawił? Ach, ten nieprzenikniony uśmieszek!)
Kiedy zajęliśmy miejsca, Sundara emanowała nadal czystą Kamasutrą. Siedzący naprzeciw niej za okrągłym stołem Lamont Friedman drżał i trząsł się, gdy spotykały się ich oczy, ale wpatrywał się w nią ze wściekłą siłą i wtedy mięśnie jego długiej, cienkiej szyi dygotały mu szaleńczo. Tymczasem towarzyszka Friedmana na dzisiejszy wieczór, panna Yarber, również uważnie przyglądała się Sundarze, czyniąc to jednak nieco bardziej powściągliwie.
Friedman. Miał mniej więcej dwadzieścia dziewięć lat, dwa metry trzydzieści centymetrów wzrostu, wystające jabłko Adama, szalone, egzoftalmiczne oczy i był niesłychanie chudy. Jego głowę otaczała gęsta masa skręconych, brązowych włosów, przypominających jakąś napastującą go kudłatą istotę z innej planety. Ukończył Harvard z opinią monetarnego czarodzieja i w wieku lat dziewiętnastu rozpoczął pracę na Wall Street, gdzie stał się głównym magiem grupy zwariowanych finansistów, znanych pod nazwą Asgard Equities. Dzięki kilku błyskawicznym, mistrzowskim posunięciom, jak pompowanie opcji, symulacja środków płatniczych, podwójne transakcje różniczkowe i wielu innym technikom, o których mam tylko mgliste pojęcie, udało im się w ciągu pięciu lat uzyskać kontrolę nad wartym biliony dolarów imperium korporacji, która posiadała liczne akcje i udziały na każdym kontynencie z wyjątkiem Antarktydy. (I nie zdumiałoby mnie, gdybym się dowiedział, że Asgard kontroluje koncesje celne dla firmy McMurdo Sound.)
Panna Yarber była drobną, szczupłą, energiczną i bystrooką blondynką koło trzydziestki, o wąskich ustach i dosyć twardych rysach. Jej chłopięco krótkie włosy opadały rzadkimi kosmykami na wysokie, zdradzające wścibstwo czoło. Prawie nie stosowała makijażu, dostrzegłem jedynie niewyraźną, niebieską obwódkę wokół jej ust. Ubrana była z surową prostotą — w kaftan koloru słomy i zwykłą, brunatną spódnicę sięgającą kolan. W wyniku tego połączenia wyglądała skromnie, a nawet ascetycznie, ale kiedy zasiadaliśmy do stołu, spostrzegłem, że zgrabnie zrównoważyła swój aseksualny wizerunek pewnym zaskakującym, erotycznym szczegółem: jej spódnica była rozcięta z lewej strony od bioder po brzeg, odsłaniając przy każdym ruchu lśniącą, muskularną nogę, gładkie, opalone udo albo kawałek pośladka. Na łańcuszku wokół uda nosiła abstrakcyjny medalionik Wyznania Transgresji.
Przejdźmy do obiadu. Zwyczajny jadłospis bankietowy: sałatka owocowa, consomme, filet z protosoi, groszek i marchewka hodowane na stole parowym, karafki kalifornijskiego burgunda, gruzłowata, pieczona Alaska, a wszystko to podawane z maksimum hałasu i minimum wdzięku przez niewzruszonych przedstawicieli gnębionych mniejszości etnicznych. Smaku brakowało zarówno jedzeniu, jak i oprawie, ale nikomu to nie przeszkadzało; wszyscy byliśmy tak nawaleni, że menu stało się ambrozją, a hotel Walhallą[22]. Jedliśmy i gawędziliśmy, podczas gdy między stołami krążyła grupka drugorzędnych zawodowych polityków, poklepujących ludzi po plecach i ściskających dłonie. Przeżyliśmy także procesję ich zarozumiałych żon, w większości pod sześćdziesiątkę, przysadzistych, groteskowo wystrojonych wedle najnowszej mody, pałętających się po sali i zachwyconych, że znajdują się tak blisko osób sławnych i potężnych. Natężenie hałasu było o dwadzieścia decybeli wyższe niż nad Niagarą. Od tego lub owego stołu tryskały gejzery dzikiego śmiechu, kiedy jakiś srebrnogrzywy jurysta albo wielebny ustawodawca opowiadał swój ulubiony dowcip: republikanin/pedał/czarny/Portorykańczyk/Żyd/Irlandczyk/ Włoch/lekarz/prawnik/rabin/kobieta-polityk. Mafijny kawał w najlepszym stylu z 1965 roku. Czułem się, jak zawsze w takich sytuacjach, niczym przybysz z Mongolii, którego wrzucono bez rozmówek językowych w sam środek jakiegoś nieznanego amerykańskiego rytuału plemiennego. Byłoby to nie do zniesienia, gdyby nie podawano ciągle tulei ze znakomitą kością. Partia Nowych Demokratów skąpi być może na wino, ale potrafi kupować narkotyki.
Kiedy około wpół do dziesiątej nadszedł czas przemówień, rozpoczął się rytuał wewnątrz rytuału: Lamont Friedman słał Sundarze prawie rozpaczliwe sygnały pożądania, a Catalina Yarber w chłodny, opanowany i niewerbalny sposób zaproponowała swoją osobę mnie, chociaż i ona była najwyraźniej zainteresowana Sundarą.
Lombroso jako mistrz ceremonii, godząc znakomicie elegancję i prostactwo, przeszedł do zasadniczej części swojego przedstawienia, na przemian wymierzając szydercze ciosy w najdostojniejszych członków partii obecnych na sali i recytując żałobne treny ku czci tradycyjnych męczenników, jak Roosevelt, Kennedy, Kennedy, King, Roswell i Gottfried. Sundarą pochyliła się ku mnie i szepnęła:
— Przyglądałeś się Friedmanowi?
— Powiedziałbym, że ma ciężki atak chcicy.
— Myślałam, że geniusze są troszkę subtelniejsi.
— Być może sądzi, że najsubtelniejsza postawa to postawa najmniej subtelna — zauważyłem.
— Wydaje mi się, że zachowuje się jak dojrzewający smarkacz.
— Wiec będzie miał czego żałować.
— Och, nie — powiedziała Sundara. — Podoba mi się. Jest dziwny, ale nie odpychający, rozumiesz? Niemal fascynujący.
— A zatem jego bezpośrednie podejście przynosi mu korzyść. Widzisz? To jednak geniusz.
Sundara roześmiała się. — Yarber cię chce. Czy ona też jest genialna?
— Myślę, że tak naprawdę chce ciebie, kochana. To się nazywa podejście pośrednie.
— Co zamierzasz zrobić?
Wzruszyłem ramionami. — To zależy od ciebie.
— Jestem za. Co myślisz o Yarber?
— Przypuszczam, że kryje się w niej mnóstwo energii.
— Ja też. Więc dzisiaj w grupie czteroosobowej?
— Czemu nie — powiedziałem w tej samej chwili, kiedy Lombroso wzbudził ogłuszającą wesołość sali zawiłą, wieloetniczno-perwersyjną puentą zapowiedzi wystąpienia Paula Quinna.
Powitaliśmy burmistrza owacją na stojąco, zręcznie kierowaną z estrady przez Haiga Mardikiana. Zajmując ponownie swoje miejsce posłałem w języku ciała Catalinie Yarber telegram, który zaróżowił jej blade policzki. Uśmiechnęła się. Małe, ostre, równe i ciasno osadzone zęby. Wiadomość dotarła do adresata. Gotowe. Sundara i ja mieliśmy zatem przeżyć dziś przygodę z tą parą. Byliśmy bardziej monogamiczni niż większość małżeństw, stąd nasza podstawowa licencja grupy dwuosobowej: nie dla nas awantury gospodarstw domowych liczących wielu członków, sprzeczki o własność prywatną i stadka dzieciaków w komunach. Monogamiczność to wszakże jedna sprawa, a czystość druga, i jeśli nawet przekształcona w duchu epoki monogamiczność istnieje nadal, to czystość wymarła wraz z ptakami dodo i trylobitami. Z przyjemnością powitałem perspektywę skrzyżowania szpad z drobną, tryskającą energią panną Yarber. Mimo to zazdrościłem Friedmanowi, jak zawsze każdemu partnerowi Sundary na jedną noc; bo on posiądzie jedyną w swoim rodzaju Sundarę, która wciąż była dla mnie najbardziej godną pożądania kobietą na świecie, ja zaś będę się musiał zadowolić kimś, kogo pragnąłem, lecz nie tak mocno jak jej. Była to, jak sądzę, miara miłości. Miłość w kontekście wierności pozamałżeńskiej. Szczęściarz z tego Friedmana! Z taką kobietą jak Sundara zbliżyć się po raz pierwszy można tylko raz.
22
Walhalla — w mitologii skandynawskiej pałac boga Odynu (boga, który znał przyszłość). Przebywali tam najdzielniejsi wojownicy polegli w bojach. Oczekując na ostateczną bitwę z Olbrzymami — dzień zmierzchu bogów — spędzali czas na ćwiczeniach i wielkich ucztach. W trakcie długich nocnych biesiad jedli mięso cudownego dzika, który rano znów był żywy, pili miód wprost z wymion cudownej kozy, a rany, które odnieśli poprzedniego dnia, goiły się, nim wstał świt.