Zdążyliśmy w samą porę. Dwa dni później japoński supertankowiec „Exxon Maru” rozbił się u wybrzeży Kalifornii, rozpadając się widowiskowo na kawałki. Urządzenia żelujące zawiodły, w wyniku czego miliony baryłek ropy zanieczyściło wybrzeże od Mendocino po Big Sur. Tego samego wieczoru tankowiec wenezuelski, płynący do Port Arthur w Teksasie, uległ jakiejś tajemniczej katastrofie w Zatoce Meksykańskiej, wylewając ładunek nie zżelowanej ropy w pobliżu rezerwatu żurawi koło Corpus Christi. Następnego dnia odnotowano poważny wyciek gdzieś u brzegów Alaski. I tak, jak gdyby te trzy straszliwe katastrofy były pierwszymi na świecie, nagle wszyscy w Kongresie zaczęli ubolewać nad powstałym skażeniem i mówić głośno o obowiązku żelowania ropy — a świeżą nowojorską ustawę Quinna wymieniano przy tym często jako wzór dla proponowanego obecnie prawa federalnego.
Gilmartin.
Żelowanie ropy.
Pozostała jeszcze jedna wskazówka: „Socorro za Leydeckera przed nadejściem lata. Dostać się do niego wcześnie”.
Tajemnicze i niezrozumiałe, jak większość wieszczych przepowiedni. Byłem ciemny jak tabaka w rogu. Żadna znana mi technika stochastyczna nie pozwalała na postawienie użytecznej prognozy. Rozpatrywałem kilkanaście różnych scenariuszy i wszystkie okazywały się niejasne i bezsensowne. Co ze mnie za zawodowy prorok, skoro otrzymałem trzy solidne wskazówki dotyczące przyszłych zdarzeń, a potrafiłem wykorzystać tylko jedną?
Pomyślałem, że powinienem chyba złożyć Carvajalowi wizytę. Jednak zanim zdołałem cokolwiek przedsięwziąć, z Zachodu nadeszły szokujące wiadomości. Oto Richard Leydecker, gubernator Kalifornii, tytularny przywódca Partii Nowych Demokratów, pierwszy kandydat do następnej nominacji prezydenckiej, wyciągnął kopyta na polu golfowym w Palm Springs w Dniu Pamięci Narodowej, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. Jego urząd i władzę objął dotychczasowy zastępca gubernatora, Carlos Socorro, który sprawując kontrolę nad najbogatszym i najbardziej wpływowym stanem w państwie, stał się zarazem nową potężną siłą polityczną kraju.
Socorro, który miał przewodzić licznej kalifornijskiej delegacji na powszechną konwencję Nowych Demokratów w przyszłym roku, zasygnalizował chęć powołania nowego króla już na swej pierwszej konferencji prasowej, dwa dni po śmierci Leydeckera. Dał mianowicie do zrozumienia, że uważa senatora Eli Kane’a z Illinois za najbardziej obiecującego kandydata do przyszłorocznej nominacji prezydenckiej z ramienia Nowych Demokratów. Natychmiast też rzucono hasło „Kane na prezydenta”, które w ciągu następnych kilku tygodni stało się w kraju wprost przytłaczająco głośne.
Sam kiedyś myślałem o Kanie. Gdy tylko nadeszła wieść o śmierci Leydeckera, moje pierwsze kalkulacje wskazywały, że Quinn powinien zagrać o najwyższą nominację zamiast wiceprezydenckiej. Dlaczego nie skorzystać z dodatkowego rozgłosu, teraz kiedy nie musieliśmy się już dłużej obawiać morderczej walki z wszechpotężnym Leydeckerem? Ale pomyślałem jednocześnie, że należało tak się ustawić, by Quinn przegrał podczas konwencji na rzecz jakiegoś starszego, niezbyt błyskotliwego kandydata, którego w listopadzie załatwiłby prezydent Mortonson. Quinn odziedziczyłby zatem podzieloną partię, którą musiałby odbudować na 2004 rok. Ktoś taki jak Kane, sprawiający dostojne wrażenie, lecz pusty, twardogłowy polityk, idealnie pasował do roli złoczyńcy, który pozbawia nominacji młodego, obdarzonego fantazją burmistrza.
Jednak aby Quinn mógł sobie pozwolić na poważne spięcie z Kane’em potrzebowaliśmy poparcia Socorro. Quinn pozostawał nadal dla wielu postacią nie znaną, Kane zaś był sławny i uwielbiany na ogromnych obszarach środkowych Stanów. Posiadając wsparcie w Kalifornii i dając Quinnowi delegatów z dwóch największych stanów, moglibyśmy pokusić się o przegraną w dobrym stylu. Kombinowałem, że odczekamy teraz taktownie może tydzień, a potem zaczniemy zalecać się do gubernatora Socorro. Niestety, natychmiastowe poparcie Socorro dla Kane’a zmieniło wszystko z dnia na dzień i całkowicie podważyło pozycję Quinna. Bo oto ni z tego, ni z owego senator Kane objeżdża Kalifornię u boku nowego gubernatora, becząc bombastycznie na cześć umiejętności administracyjnych Socorro.
Układ zawarto i Quinn już się nie liczył. Najwyraźniej kroił się nam sojusz Kane-Socorro i w przyszłym roku obaj zmiażdżyliby przeciwników na konwencji, mając już z góry nominację w kieszeni. Gdyby Quinn próbował walki podczas zjazdu, wyglądałoby to na donkiszoterię i naiwność, albo — co gorsza — na obłudę. Nie udało nam się w porę dotrzeć do Socorro pomimo wskazówki Carvajala, Quinn stracił zaś okazje pozyskania wpływowego sojusznika. Szansę na prezydenturę Quinna w 2004 roku nie zmalały do zera, ale nasza opieszałość mimo wszystko okazała się kosztowna.
Och, co za ból, a jednak, co za hańba! Jakże gorzkie dźwigasz brzemię, Nichols! Tutaj, powiada dziwny staruszek, masz kartkę papieru, na której są zapisane trzy przyszłe wydarzenia. Postępuj tak, jak nakazują ci twoje własne zdolności prognostyczne. Wspaniale, powiadasz, serdeczne dzięki, a ponieważ twoje zdolności nakazują ci nie robić nic, więc nie robisz nic. Tymczasem przyszłość jest coraz bliżej i w końcu staje się teraźniejszością, spostrzegasz, co należało zrobić i sam przed sobą wychodzisz na głupka.
Czułem się upokorzony. Bezwartościowy.
Czułem, że nie zaliczyłem jakiegoś sprawdzianu.
Był mi potrzebny przewodnik. Udałem się więc do Carvajala.
16
To tutaj mieszka milioner, posiadający dar jasnowidzenia? W starym, obskurnym mieszkaniu w przysadzistej, zniszczonej, dziewięćdziesięcioletniej kamienicy tuż przy Flatbush Avenue, w sercu zapomnianej przez Boga i ludzi dzielnicy Brooklynu? Wyprawa w to miejsce stanowiła szaleńczy eksperyment. Jak każdy w administracji miejskiej wiedziałem, które rejony miasta spisano na straty, jako niesforne, pozostające poza prawem i pozbawione nadziei na zbawienie. Znajdowałem się właśnie w takiej okolicy. Pomimo szerzącego się rozkładu widziałem szczątki tutejszej dawnej powagi. Była to niegdyś dzielnica Żydów, koszernych rzeźników i nieudacznych adwokatów, należących do uboższej części klasy średniej; następnie stała się murzyńskim slumsem, prawdopodobnie z enklawami portorykańskimi; obecnie zaś była to po prostu dżungla, gnijąca ziemia jałowa rozsypujących się małych, dwurodzinnych bliźniaków z czerwonej cegły i sześciopiętrowych, okopconych sadzą kamienic, zamieszkałych przez włóczęgów, kokainistów, rabusiów, rabusiów rabusiów, stada zdziczałych kotów, dziecięce gangi, olbrzymie szczury i Martina Carvajala. „Gdzie?” — wykrzyknąłem, kiedy zaproponowałem Carvajalowi spotkanie, a on w odpowiedzi zaprosił mnie do siebie do domu. Sądzę, że dziwiąc się miejscu jego zamieszkania, zachowałem się nietaktownie. Carvajal zapewnił łagodnie, że nie stanie mi się żadna krzywda. „Mimo to wystąpię chyba o eskortę policyjną” — powiedziałem, Carvajal zaś roześmiał się i oświadczył, że to najpewniejszy sposób sprowokowania kłopotów, po czym stanowczo raz jeszcze podkreślił, że nie mam się czego obawiać i że nie grozi mi niebezpieczeństwo, jeżeli przyjadę sam.