— Jak długo mnie nie było? — zapytał w końcu.
— Zaledwie kilka minut. Ale zdawały się znacznie dłuższe niż w rzeczywistości.
— Dla mnie trwało to jakieś pół godziny. Co najmniej pół godziny.
— A co widziałeś?
Carvajal wzruszył ramionami. — Nic, czego nie widziałbym już wcześniej. Wiesz, te same sceny powtarzają się po prostu pięć, dziesięć i dwadzieścia razy. Zupełnie jak w pamięci. Ale pamięć przekształca wydarzenia. Sceny, które ja widzę, nie zmieniają się nigdy.
— Chcesz o tym porozmawiać?
— Nic ciekawego — rzekł bezceremonialnie. — Coś, co się zdarzy na wiosnę. Byłeś tam zresztą. To chyba nic zaskakującego, prawda? W trakcie kilku następnych miesięcy spędzimy ze sobą razem wiele czasu.
— Co robiłem?
— Przyglądałeś się.
— Czemu?
— Przyglądałeś się mnie — powiedział Carvajal. Uśmiechnął się uśmiechem szkieletu, potwornym, posępnym uśmiechem, jak ten, którym uśmiechał się tamtego pierwszego dnia w biurze Lombroso. Nieoczekiwana pogoda ducha sprzed dwudziestu minut opuściła go ze szczętem. Zacząłem żałować, że poprosiłem go o tę demonstrację; czułem się tak, jak gdybym namówił umierającego, żeby zatańczył gigę. Jednakże po krótkiej chwili krępującej ciszy Carvajal wrócił do siebie. Buńczucznie zaciągnął się cygarem, skończył sherry i znów usiadł prosto.
— No, teraz mi lepiej — powiedział. — Wizje bywają czasami niesłychanie męczące. Może poprosimy wreszcie o menu, co?
— Naprawdę czujesz się już dobrze?
— Znakomicie.
— Przepraszam, że poprosiłem, abyś…
— Nie przejmuj się — powiedział. — Nie było to takie straszne, jak ci się mogło wydawać.
— Czy to, co widziałeś, było przerażające?
— Przerażające? Nie, nie, przerażające nie. Przecież mówiłem, że to nie było nic, czego nie widziałbym już wcześniej. Opowiem ci o tym pewnego dnia. — Carvajal przywołał kelnera. — Sądzę, że przyszła pora na lunch — powiedział.
Jadłospis nie zawierał cen, co było oznaką klasy. Lista potraw przedstawiała się imponująco: pieczony stek z łososia, homar z Maine, pieczona polędwica, filet z soli, po prostu cały spis niedostępnych gdzie indziej przysmaków zamiast nieapetycznych, wczorajszych sałatek z fasoli sojowej i czekoladek z wodorostami. Każda pierwszorzędna restauracja nowojorska podaje na ogół jeden rodzaj świeżej ryby i jakieś mięso, ale dziewięć czy dziesięć rarytasów w pojedynczej karcie dań dobitnie świadczyło o potędze i bogactwie członków Klubu Kupców i Spedytorów oraz o wysoko postawionych znajomościach szefa kuchni. Nie zdumiałbym się bardziej, gdyby menu zawierało filet z jednorożca i pieczone kotleciki ze sfinksa. Nie mając pojęcia, ile co kosztuje, beztrosko zamówiłem sobie małże z wiśniami i polędwicę wołową. Carvajal wybrał łososia i koktajl z krewetek. Odmówił wina, ale mnie namawiał, żebym wziął dla siebie pół butelki. Karta win była równie bezcenna; zdecydowałem się na Latour rocznik ‘91, pewnie za jakieś dwadzieścia pięć dolarów. Skąpstwo na rachunek Carvajala nie miało sensu. Zostałem zaproszony, a jego było na to stać.
Carvajal przyglądał mi się bacznie. Był teraz jeszcze bardziej zagadkowy. Z pewnością czegoś ode mnie oczekiwał; wyznaczył mi niechybnie jakieś zadanie. Wydawało się, że niemal mi nadskakuje na swój odległy, niewypowiedziany, tajemniczy sposób. Sam nie podsuwał jednak żadnych wskazówek. Czułem się jak pokerzysta z przewiązanymi oczami, grający z przeciwnikiem, który widzi moje karty. Demonstracja widzenia, do której udało mi się nakłonić Carvajala, stała się tak niepokojącym punktem naszej rozmowy, że wahałem się, czy wrócić do tematu; przez jakiś czas gawędziliśmy więc przyjemnie i niezobowiązująco o winie, jedzeniu, giełdzie, gospodarce narodowej, polityce oraz innych, równie neutralnych sprawach. Nieuniknienie poruszyliśmy temat Paula Quinna i atmosfera nagle zrobiła się wyraźnie cięższa.
— Quinn znakomicie się spisuje, prawda? — powiedział Carvajal.
— Tak sądzę.
— Jest niewątpliwie najpopularniejszym burmistrzem Nowego Jorku od wielu lat. Ma wdzięk, co? I niesamowitą energię. Czasami nadmierną, prawda? Jest często niecierpliwy i nie chce korzystać z tradycyjnych kanałów politycznych dla osiągnięcia swoich celów.
— Chyba tak — powiedziałem. — Jest impulsywny, z pewnością. Wada młodości. Pamiętaj, że Quinn nie ma jeszcze nawet czterdziestu lat.
— Powinien działać spokojniej. Niecierpliwość czyni go niekiedy despotycznym. Burmistrz Gottfried był despotą, a przecież pamiętasz, co mu się przytrafiło.
— Gottfried był dyktatorem w każdym calu. Usiłował zmienić Nowy Jork w państwo policyjne i… — urwałem zdumiony. — Zaraz, chwileczkę. Czy sugerujesz, że Quinnowi rzeczywiście grozi zamach?
— Raczej nie. Nie znajduje się w większym niebezpieczeństwie niż jakakolwiek inna znaczna postać polityczna.
— Widziałeś coś, co…
— Nie. Nic.
— Muszę wiedzieć. Jeżeli masz jakieś dane dotyczące zamachu na życie burmistrza, to nie baw się ze mną w kotka i myszkę. Chciałbym usłyszeć, co masz mi na ten temat do powiedzenia.
Te słowa ubawiły Carvajala.
— Źle mnie rozumiesz. O ile wiem, Quinnowi nie zagraża żadne osobiste niebezpieczeństwo, a jeśli odebrałeś to inaczej, to po prostu źle się wyraziłem. Chodziło mi o to, że taktyka Gottfrieda przysparzała mu wrogów. Możliwe, że gdyby go nie zamordowano, miałby problemy z ponownym wyborem. Quinn również przysporzył sobie ostatnio wrogów. Niektóre grupy wyborców są oburzone, że pomija coraz częściej Radę Miejską.
— Owszem, Czarnych tak, ale…
— Nie tylko Czarnych. Zaczyna nie podobać się szczególnie Żydom.
— Z tego nie zdawałem sobie sprawy. Ankiety nie…
— Jeszcze nie. Stanie się to widoczne za kilka miesięcy. Ale stanowisko w sprawie nauki religii w szkołach najwyraźniej już mu zaszkodziło w dzielnicach żydowskich. A jego uwagi pod adresem Izraela, poczynione podczas uroczystego otwarcia nowego wieżowca Banku Kuwejckiego na Lexington Avenue…
— Otwarcie banku odbędzie się dopiero za trzy tygodnie — powiedziałem.
Carvajal zaśmiał się. — Naprawdę? Och, znów wszystko pomyliłem! Oglądałem, zdaje się, jego przemówienie w telewizji, ale może…
— Nie oglądałeś. Widziałeś je.
— Bez wątpienia. Bez wątpienia.
— Co powie Quinn o Izraelu?
— Kilka niewinnych dowcipów. Ale tutejsi Żydzi są wyjątkowo uczuleni na takie uwagi, a ich reakcja nie była — nie będzie — przychylna. Nowojorscy Żydzi tradycyjnie nie dowierzają irlandzkim politykom. Szczególnie irlandzkim burmistrzom, ale przed zamachami nie przepadali nawet za braćmi Kennedy.
— Z Quinna jest taki Irlandczyk, jak z ciebie Hiszpan — powiedziałem.
— Dla Żyda każdy o nazwisku Quinn jest Irlandczykiem, jego potomstwo do pięćdziesiątego pokolenia to także Irlandczycy, a ja istotnie jestem Hiszpanem. Nie podoba im się agresywność Quinna. Wkrótce dojdą do wniosku, że jego ocena Izraela jest niesłuszna. I zaczną szemrać otwarcie.
— Kiedy?
— Jesienią. „Times” opublikuje na pierwszej stronie artykuł o nieprzychylnym Quinnowi stanowisku żydowskiego elektoratu.
— Nie — powiedziałem. — Poślę Lombroso, żeby dokonał otwarcia banku zamiast Quinna. Zamknę Quinnowi usta i przypomnę wszystkim, że jedno z najwyższych stanowisk w administracji miejskiej sprawuje Żyd.