Jednak nasze małżeństwo najwyraźniej chorowało przez całe lato, eutanazja zaś stanowiła obecnie prawdopodobnie jedyny ratunek. Wszystko, co mieliśmy, rozwiało się albo popadło w ruinę. Sundara zagubiła się w rytmach i rytuałach Transgresji, oddała się całkowicie jej świętym absurdom, ja zaś pogrążyłem się głęboko w snach o mocach wizjonerskich i chociaż dzieliliśmy mieszkanie i łóżko, to jednak nie dzieliliśmy się niczym więcej. Nasz związek napędzało najsłabsze paliwo, blada benzyna nostalgii, i żyliśmy już tylko siłą rozpędu wspomnień namiętności.
Wydaje mi się, że tego ostatniego lata kochaliśmy się trzykrotnie. Kochaliśmy się! Potworny eufemizm na określenie rżnięcia, nieomal tak fatalny, jak wyrażenie najgorsze ze wszystkich — spaliśmy ze sobą. Nie było miłości w tych trzykrotnych zapasach; pociliśmy się, gnietliśmy pościel, dyszeliśmy, przeżywaliśmy nawet orgazmy, ale kochać się? Uprawiać miłość? Miłość istniała zamknięta we mnie, a może nawet i w niej, zdobyta dużo wcześniej, ukryta w specjalnym schowku, jak wino z premier cru[45], jak odłożony, bezcenny kapitał, i kiedy ciała nasze mocowały się ze sobą podczas tych trzech lepkich, letnich nocy, to w tym momencie wcale jej nie wzbogacaliśmy, lecz korzystaliśmy po prostu z realnego i topniejącego stale konta. Żyliśmy z kapitału.
Trzy razy w ciągu trzech miesięcy. A zaledwie kilkanaście tygodni wcześniej osiągnęliśmy w miłości lepszy wynik niż ten, który powstawał kiedyś w okresie pięciu dni, ale wtedy nie zapadła jeszcze pomiędzy nami tajemnicza, szklana bariera. Była to najprawdopodobniej moja wina: nigdy już teraz jej nie dotykałem, ona zaś, działając być może pod wpływem jakiegoś Transgresyjnego przykazania, zadowalała się nie dotykając mnie. Jej prężne, gwałtowne ciało nie straciło w moich oczach nic ze swego piękna i nie byłem również rozsadzany zazdrością o jakiegoś domniemanego kochanka, bo nawet ów epizod z licencją prostytutki nie miał żadnego wpływu na moje pożądanie, żadnego, absolutnie żadnego. Gdy tylko znajdowała się w moich ramionach, wszystko, nawet to, co mogłaby robić z innymi, przestawało się liczyć. Ale ostatnio wydawało mi się, że seks pomiędzy Sundarą a mną jest nieistotny, niewłaściwy, że jest przestarzałą wymianą w wycofanej już z obiegu walucie. Nie mieliśmy sobie nic do zaoferowania poza ciałami, a ponieważ wszystkie inne poziomy naszego kontaktu zniknęły, więc kontakt cielesny stał się obecnie gorzej niż bezsensowny.
Ostatni raz kochaliśmy się, spaliśmy ze sobą, spółkowaliśmy, pieprzyliśmy się sześć dni przedtem, zanim Carvajal ogłosił wyrok śmierci na nasze małżeństwo. Nie wiedziałem wtedy, że to będzie nasz ostatni raz, choć sądzę, że powinienem, gdybym był choć w połowie tak dobrym prorokiem, jak dobrze byłem opłacany. W jaki jednakże sposób mógłbym uchwycić apokaliptyczne alikwoty i poczucie zapadającej kurtyny. Na niebie nie odzywały się nawet złowieszcze grzmoty. Był to czwartek, trzydziesty września, łagodny wieczór na styku lata i jesieni. Tego dnia wybraliśmy się do miasta ze starymi przyjaciółmi, z licencjonowaną trzyosobową grupą Caldecottów — Timem, Beth i Corinne. Kolację zjedliśmy w Bubble, a potem poszliśmy na przedstawienie gwiezdne. Tim i ja należeliśmy dawniej do tego samego klubu tenisowego i kiedyś wygraliśmy nawet turniej deblistów, co zaowocowało na tyle silnym związkiem, że od tamtej pory stale się widywaliśmy. Tim był długonogi, towarzyski, niezmiernie bogaty oraz całkowicie apolityczny, więc w czasach moich obowiązków w Ratuszu jego towarzystwo sprawiało mi niezwykłą przyjemność. Żadnych spekulacji na temat fanaberii elektoratu, żadnych ukrytych aluzji, mających trafić do Quinna, żadnych twardych analiz aktualnych trendów, tylko śmiech i wesołe zabawy. Za dużo wypiliśmy i wypaliliśmy za dużo kości, potem rozpoczęliśmy pięciodrogowy flirt i przez pewien czas wyglądało na to, że wyląduję w łóżku z jakąś parą z tria Caldecottów, najprawdopodobniej z Timem i złotowłosą Corinne, a Sundara zlegnie z pozostałym członkiem grupy. Jednak w miarę rozwoju wieczornych wydarzeń zacząłem odbierać silne sygnały wysyłane ku mnie przez Sundarę. A kuku! Czy tak się upaliła, że zapomniała, iż jestem tylko jej mężem? Czy folgowała Trangresyjnemu procesowi nieprzewidywalności? A może ostatni raz rżnęliśmy się już tak dawno temu, że wydawałem się jej kuszącą nowością? Nie wiem. I nigdy nie będę wiedział. Ale ciepło jej przelotnych spojrzeń wywołało między nami pulsujący światłem rezonans, który rychło przerodził się w żar i wtedy wesoło i delikatnie przeprosiliśmy Caldecottów i wyszliśmy. Są tak naturalnymi arystokratami wrażliwości, że nie było między nami żadnych urazów, żadnego domniemania niechęci, i pożegnaliśmy się z wdziękiem, rozmawiając o jak najszybszym ponownym spotkaniu, po czym Sundara i ja popędziliśmy do domu. Wciąż rezonując i wciąż pełni żaru.
Nie stało się nic, co mogłoby nam zepsuć nastrój. Zrzuciliśmy ubrania i przysunęliśmy się bliżej siebie. Tego wieczoru zrezygnowaliśmy z wyszukanych rytuałów gry wstępnej rodem z Kamasutry; Sundara była rozpalona, ja też, więc parzyliśmy się po prostu jak zwierzęta. Kiedy w nią wszedłem, wydała dziwne, szybkie i drżące westchnienie, chrapliwy dźwięk, który pozornie zawierał kilka nut jednocześnie, jak dźwięk jednego z tych hinduskich instrumentów, strojonych tylko w tonacjach minorowych i wydających smutne, brzęczące zlepki modalnych tonów. Być może wiedziała, że to już ostatnie połączenie naszych ciał. Poruszałem się nad nią mając pewność, że ten stosunek nikomu nie może przynieść szkody; jeżeli kiedykolwiek postąpiłem według scenariusza, to właśnie wtedy, bez premedytacji, bez kalkulacji, nie oddzielając swego czynu od świadomości — byłem ruchomym punktem na powierzchni kontinuum; figura i jej podstawa stały się splątane i nierozróżnialne, znakomicie harmonizujące z wibracjami tej chwili. Leżałem na niej ściskając ją w ramionach w klasycznej, zachodniej pozycji, którą w ramach naszego wspólnego, orientalnego repertuaru rzadko przyjmowaliśmy. Czułem, że moje plecy i ramiona są tak mocarne, jak gdyby były z damasceńskiej stali, wytrzymałe niczym najwyżej spolimeryzowany plastik, i kołysałem się w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół pewnymi, spokojnymi pchnięciami, unosząc ją jak na wykładanej klejnotami maszynerii ku wciąż wyższym poziomom wrażliwości, dokąd nieprzypadkowo wznosiłem się również i ja. To było perfekcyjne rżnięcie, zrodzone ze zmęczenia, rozpaczy, odurzenia i zakłopotania, rodzaj straceńczej kopulacji. Nie było powodu, dla którego nie miałaby ona trwać do rana. Sundara przywarła do mnie mocno, idealnie dostosowując się do moich ruchów. Kolana podciągnęła niemal na piersi i kiedy przebiegałem palcami po atłasie jej skóry, napotykałem ciągle chłodny metal Transgresyjnego emblematu, który nosiła przywiązany na udzie. Nie zdejmowała go nigdy, nigdy, ale nawet ta blaszka nie zakłóciła naszej doskonałości.
Naturalnie nie był to jednak akt miłosny, a jedynie zawody sportowe. Byliśmy jak dwoje niezrównanych dyskoboli poddanych w tandemie obowiązkowym i koniecznym rytuałom swojej dyscypliny. Co jednak miała z tym wspólnego miłość? Czułem do niej miłość w środku, owszem, rozpaczliwą, głodną miłość, która drapie, drży i kąsa, ale nie było już sposobu, żeby ją wyrazić, ani w łóżku, ani poza nim.
Otrzymaliśmy więc swoje medale olimpijskie, za skoki do wody i ćwiczenia na batucie, za wyciśnięcie trzystu kilogramów i za fantastyczną jazdę figurową, za skok o tyczce i za bieg na czterysta metrów przez płotki; i niedostrzegalnymi gestami i szeptami przybliżaliśmy się wzajemnie do ostatecznej chwili, dotarliśmy tam wreszcie i w nieskończonej przerwie zapadliśmy w źródło stworzenia, aż nieskończona przerwa skończyła się i odpadliśmy od siebie, lepcy, spoceni i całkowicie wyczerpani.