— To ma być wielki wstrząs?
— Dla mnie tak.
— Mnie się to zdaje tylko ratyfikacją decyzji podjętej znacznie wcześniej.
— Od pewnego czasu jest między nami niedobrze — przyznałem. — Ale nawet w najtrudniejszych sytuacjach mówiłem sobie zawsze, że to chwilowe, że minie, że każde małżeństwo musi przez to przejść, i że ostatecznie będziemy znowu razem.
Mówiąc te słowa przekonywałem sam siebie, że to wciąż prawda, że Sundara i ja możemy jeszcze odnowić nasz stały związek jak dwoje rozsądnych ludzi, którymi zresztą byliśmy. A przecież jednocześnie nakazałem jej właśnie znaleźć adwokata. Przypomniałem sobie, jak Carvajal powiedział:
„Straciłeś ją” z nieugiętą ostatecznością w głosie. Przemawiał jednak z przyszłości, a nie z przeszłości.
— A teraz uważasz, że nie ma już żadnej nadziei, tak? Dlaczego zmieniłeś zdanie?
— Że co?
— Czy naprawdę zmieniłeś zdanie? Nie odpowiedziałem.
— Wydaje mi się, że ty wcale nie chcesz rozwodu, Lew.
— Chcę — rzekłem ochrypłym głosem.
— Tylko tak mówisz.
— Nie prosiłem, żebyś czytała w moich myślach, Sundaro. Prosiłem jedynie, abyś zastosowała się do całej tej prawniczej procedury, którą musimy przejść, żeby swobodnie prowadzić dalsze życie osobno.
— Nie chcesz rozwodu i chcesz go jednocześnie. Jakie to dziwne, Lew. Wiesz, takie zachowanie jest idealną sytuacją Transgresyjną, zwaną u nas punktem dwóch tonacji, czyli sytuacją, w której zajmujesz dwa wzajemnie sprzeczne stanowiska i usiłujesz pogodzić je ze sobą. Istnieją trzy możliwe wytłumaczenia tego zjawiska. Chcesz je usłyszeć? Jedną z możliwości jest schizofrenia. Drugą — samooszukiwanie się, udajesz bowiem, że przyjmujesz oba stanowiska, choć naprawdę tak nie jest. Trzecia możliwość to stan iluminacji, znany w Transgresji jako…
— Sundaro, proszę cię.
— Myślałam, że to cię zainteresuje.
— Pomyliłaś się.
Zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem. Po chwili się uśmiechnęła.
— Sprawa rozwodu związana jest jakoś z twoim darem przewidywania, prawda? Nie chcesz się wcale rozwieść, choć między nami nie układa się najlepiej, a mimo to sądzisz, że powinieneś zająć się rozwodem, bo przeczułeś, że wkrótce się odbędzie i… Czy nie mam racji, Lew? No już, powiedz mi prawdę. Nie będę się gniewać.
— Trafiłaś prawie w dziesiątkę.
— Tak myślałam. No i co teraz zrobimy?
— Uzgodnimy warunki rozwodu — odrzekłem ponuro. — Weź sobie adwokata, Sundaro.
— A jeśli nie wezmę?
— Nie dasz mi rozwodu?
— Tego nie powiedziałam. Po prostu nie chcę załatwiać nic przez prawnika. Sami się tym zajmijmy, Lew. Jak dwoje cywilizowanych ludzi.
— Będę się musiał skonsultować z Komurjianem. Wyjście może i jest cywilizowane, ale nie wiadomo, czy rozsądne.
— Myślisz, że mogłabym cię oszukać?
— Ja już nic nie myślę.
Podeszła do mnie. Jej oczy lśniły, a ciało pulsowało zmysłowo. Byłem wobec niej bezbronny. Dałbym jej wszystko. Sundara pochyliła się, pocałowała mnie w czubek nosa i powiedziała chrapliwym, teatralnym głosem:
— Kochanie, jeżeli chcesz rozwodu, to dostaniesz rozwód. Dostaniesz wszystko, co zechcesz. Nie wejdę ci w drogę. Chcę, żebyś był szczęśliwy. Wiesz przecież, że cię kocham. — Uśmiechnęła się nikczemnie. Och, te oszustwa Wyznania! — Dostaniesz wszystko, co zechcesz — powtórzyła.
33
Wynająłem mieszkanie na Manhattanie: umeblowany, trzypokojowy apartament w starym, luksusowym niegdyś wieżowcu na Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy Wschodniej przy Drugiej Alei, czyli w starej, luksusowej niegdyś dzielnicy, która nie została jeszcze doszczętnie zrujnowana. Genealogię budynku wyznaczały najrozmaitsze urządzenia ochrony, pochodzące mniej więcej z lat 1960-90. Było wśród nich wszystko — od zamków policyjnych i ukrytych judaszy aż po labirynty filtrów i ekrany prędkości. Meble były proste, bezczasowe w stylu, czcigodne i praktyczne, a kanapy, krzesła, łóżko, stoły, szafki na książki i cała ta reszta odznaczały się taką anonimowością, że wyposażenie domu stawało się nieomal niewidzialne. Ja też poczułem się niewidzialny, kiedy już się tam na dobre wprowadziłem, kiedy tragarze i gospodarz domu wreszcie sobie poszli, a ja stałem sam w swoim nowym salonie niczym ambasador, który przyjechał właśnie znikąd, żeby zamieszkać tu w zapomnieniu. Co to za miejsce, jak to się stało, że się tu wprowadziłem? Czyje to krzesła? Czyje są ślady palców na nagich, niebieskich ścianach?
Sundara pozwoliła mi zabrać kilka rzeźb i obrazów, i tu i ówdzie już je porozmieszczałem. Pasowały idealnie do naszych bogatych wnętrz w wieżowcu na Staten Island, ale tutaj wyglądały dziwnie i nienaturalnie niczym pingwiny na stepie. Nie było punktówek, nie było przemyślnie zainstalowanych solenoidów ani reostatów, nie było obitych wykładziną piedestałów: tylko niskie sufity, brudne ściany i okna bez ściemniaczy. Mimo to nie użalałem się nad sobą, ogarnęło mnie jedynie poczucie pomieszania i wysiedleńczej pustki. Spędziłem pierwszy dzień rozpakowując się, organizując, rozstawiając swój ruchomy majątek; pracowałem powoli i mało wydajnie, przystając co chwila, żeby rozmyślać o niczym. Nie wychodziłem z domu nawet po zakupy. Żeby napełnić spiżarnię, zamówiłem telefonicznie w sklepie Gristede’a żywności za sto dolarów. Obiad był pozbawionym smaku posiłkiem, złożonym z różnorodnej syntetycznej galarety; przygotowywałem go z roztargnieniem i pośpiesznie połknąłem w samotności. Spałem sam i, ku mojemu zdumieniu, bardzo dobrze. Rano zatelefonowałem do Carvajala, żeby opowiedzieć mu, co zaszło.
Zamruczał coś z aprobatą i zapytał:
— Czy okna twojej sypialni wychodzą na Drugą Aleję?
— Tak. A z salonu widać Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę. Dlaczego?
— Ściany są jasnoniebieskie?
— Tak.
— Ciemna kanapa?
— Tak. Po co chcesz wiedzieć to wszystko?
— Po prostu sprawdzam — powiedział. — Chcę się upewnić, czy odnalazłeś właściwe miejsce.
— To znaczy, czy odnalazłem miejsce, które widziałeś?
— Tak jest.
— A miałeś jakieś wątpliwości? — spytałem. — Przestałeś wierzyć w to, co widzisz?
— Ani na chwilę. A ty?
— Wierzę ci, wierzę. Jakiego koloru jest mój zlew w łazience?
— Nie wiem — odpowiedział Carvajal. — Nie chciało mi się nigdy zwrócić na to uwagi. Ale lodówkę masz jasnobrązową.
— Dobra, już wystarczy. Zaimponowałeś mi.
— Mam nadzieję. Możesz notować? Sięgnąłem po notes. — Słucham — powiedziałem.
— Czwartek, dwudziesty pierwszy października. W przyszłym tygodniu Quinn poleci do Luizjany na spotkanie z gubernatorem Thibodaux. Wyda potem oświadczenie popierające budowę tamy Plaquemines. Gdy wróci do Nowego Jorku, zwolni komisarza do spraw budownictwa, Ricciardiego, a na jego miejsce powoła Charlesa Lewisohna. Ricciardi zostanie członkiem Komisji Wyścigowej. A potem…
Zapisałem wszystko, potrząsając jak zwykle głową; już słyszałem mamroczącego pod nosem Quinna: „Kim jest dla mnie Thibodaux? Co mnie obchodzi zapora wodna w Plaquemines? Tamy uważam w ogóle za anachronizm. Ricciardi wykonywał natomiast całkiem niezłą robotę, zważywszy jego ograniczoną inteligencję: czy nie obrażę Włochów, jeśli go tak po prostu wykopię?” I tak dalej, i tak dalej. Ostatnio coraz częściej przychodziłem do Quinna z dziwacznymi, niewytłumaczalnymi i nieprawdopodobnymi planami strategicznymi, albowiem rurociąg informacji Carvajala czerpał teraz swobodnie z najbliższej przyszłości, przekazując mi rady, które podsuwałem Quinnowi, wpływając na jego kolejne posunięcia i manipulacje. Quinn godził się na wszystko, co proponowałem, ale czasami niełatwo było mi nakłonić go do zrobienia tego, o co prosiłem. Pewnego dnia odrzuci wreszcie mój pomysł i nie ustąpi. I co się wtedy stanie z niezmienną przyszłością Carvajala?