Выбрать главу

— Nie przeciągaj struny, Haig, znajduje się na granicy wytrzymałości — powiedziałem wpadając nieomal w panikę. — Ale nie zwariowałem. Być może rzeczywiście jestem krańcowo wyczerpany, zgoda, ale nie zwariowałem. A informacje, które podałem wam dziś rano, mają sens, będą go miały, i za trzy, pięć czy sześć miesięcy staną się całkowicie jasne. Popatrz na mnie. Spójrz mi prosto w oczy. Wezmę urlop. Doceniam fakt, że wszyscy martwicie się o mnie. Proszę cię jednak o tę jedną przysługę, Haig. Idź do burmistrza i powiedz Quinnowi, żeby postąpił zgodnie z moimi propozycjami. Zrób to dla mnie. Ze względu na wszystkie lata naszej znajomości. Powiadam ci, że te notatki są koszerne. — Urwałem. Wiedziałem, że bredzę, i im dłużej mówiłem, było tym mniej prawdopodobne, że Haig podejmie ryzyko i potraktuje moją prośbę poważnie. Czy nie uważał mnie już za niezrównoważonego psychicznie szaleńca? Czy na korytarzu nie czekają na mnie faceci w białych kitlach? Jakie właściwie były szansę, że ktokolwiek zwróci uwagę na to moje poranne sprawozdanie? Czułem, że chwieją się kolumny i niebo wali się na ziemię.

I wtedy Mardikian uśmiechając się ciepło, ku mojemu zaskoczeniu, powiedział:

— W porządku, Lew. Zrobię, o co prosisz, chociaż to niedorzeczne. Ten jeden raz. Pojedź sobie na Hawaje czy gdzieś i posiedź parę tygodni na plaży. A ja pójdę do Quinna i namówię go, żeby zwolnił Ricciardiego oraz odwiedził Luizjanę. Uważam, że to szalona rada, ale stawiam na ciebie, bo nigdy dotąd się nie pomyliłeś. — Podniósł się zza biurka, podszedł bliżej, a potem niezgrabnie, gwałtownie przyciągnął mnie do siebie z góry i uściskał. — Martwię się o ciebie, chłopie — mruknął.

34

Pojechałem na wakacje. Ale nie na plaże Hawajów, gdzie jest zbyt tłoczno, zbyt ruchliwie i zbyt daleko, i nie do domku myśliwskiego w Kanadzie, gdzie spadły już pierwsze jesienne śniegi. Wyjechałem do złotej Kalifornii, do Kalifornii Charlesa Socorro, nad wspaniałą zatokę Big Sur, gdzie jakiś kolejny znajomy Lombroso szczęśliwym trafem posiadał na akrze ziemi samotny, sekwojowy domek, położony na szczycie skały nad samym oceanem. Przez dziesięć niespokojnych dni mieszkałem w odosobnieniu na łonie natury, za plecami mając gęsto zadrzewione, ciemne, tajemnicze, porośnięte paprociami zbocza gór Santa Lucia, z przodu zaś — pięćset stóp niżej — szeroką pierś oceanu. Słusznie zapewniano mnie, że jest to najpiękniejsza pora roku w Big Sur, idylliczny okres oddzielający letnie mgły od zimowych deszczów. Dni były ciepłe i słoneczne, a noce chłodne i gwiaździste, poprzedzone zdumiewającymi, cowieczornymi zachodami złotopurpurowego słońca. Wędrowałem po milczących, sekwojowych lasach, pływałem w zimnych, bystrych strumieniach górskich, a potem spuszczałem się w dół po skałach grubo porośniętych soczystą roślinnością — na plażę, z powrotem ku wzburzonym falom. Oglądałem spożywające obiad kormorany i mewy, a pewnego dnia obserwowałem zabawną wydrę morską, która brzuszkiem do góry odpłynęła pięćdziesiąt metrów od brzegu, zajadając upolowanego przed chwilą kraba. Nie czytałem gazet. Nigdzie nie telefonowałem. Nie prowadziłem żadnych notatek.

A jednak spokój nie nadchodził. Z pustym zakłopotaniem myślałem bez przerwy o Sundarze i o tym, jak mogłem ją utracić. Trapiłem się ponurymi sprawami politycznymi, które każdy będący przy zdrowych zmysłach człowiek odrzuciłby w obliczu tak wspaniałego otoczenia. Wymyśliłem cały zespół entropicznych katastrof, jakie mogłyby się wydarzyć, gdyby Quinn nie pojechał jednak do Luizjany. Mieszkałem w raju, a mimo to udało mi się pozostać nerwowym, zaniepokojonym i rozbitym wewnętrznie.

Z wolna zacząłem sobie jednak pozwalać na trochę oddechu. Magia bujnego wybrzeża, zachowanego cudownie w kraju, w którym wszystko poza tym zostało właściwie zniszczone, stopniowo udzielała się mojej bezsilnej, zagubionej duszy.

Podczas pobytu w Big Sur chyba po raz pierwszy widziałem.

Nie jestem pewien. Przebywałem w towarzystwie Carvajala od wielu miesięcy, ale nie przyniosło to jak na razie żadnych odczuwalnych rezultatów. Przyszłość nie nadsyłała mi wiadomości, które umiałbym odczytać. Poznałem te sztuczki, które stosował Carvajal, żeby przywołać stan jasnowidzenia, poznałem objawy nadchodzących wizji, czułem, że już niedługo będę widział, ale jak dotąd nie doświadczyłem ani jednej pewnej wizji, cel mój zaś wydawał się tym bardziej odległy, im usilniej próbowałem go osiągnąć. W czasie mojego pobytu w Big Sur zdarzyło się jednak raz coś niezwykłego. Spędziłem dzień na plaży, i teraz, późnym popołudniem, wspinałem się stromą ścieżką z powrotem do domku, męcząc się szybko, ciężko dysząc i ciesząc się ogarniającymi mnie zawrotami głowy, albowiem celowo wystawiałem swoje płuca i serce na najwyższą próbę. Doszedłszy do ostrego występu skalnego przystanąłem na chwilę, by spojrzeć za siebie, a ponieważ blask zachodzącego słońca odbity od powierzchni oceanu uderzył i oślepił mnie, zachwiałem się na nogach, zadrżałem i musiałem uchwycić się jakiegoś krzaka, żeby ratować się przed upadkiem. W tej chwili właśnie wydało mi się — wydało mi się, było to tylko złudne uczucie, króciutkie, podświadome mgnienie — że poprzez złoty ogień słońca wpatruję się w nie narodzone jeszcze czasy, że widzę ogromną, zieloną, prostokątną flagę powiewającą nad obszernym, betonowym placem, z której to flagi spogląda na mnie potężna, rozkazująca twarz Paula Quinna, a plac jest pełen ludzi, tysięcy, setek tysięcy stłoczonych ludzi, wymachujących ramionami, wrzeszczących szaleńczo, oddających honory fladze, jak jakaś olbrzymia, zbiorowa jednostka, histeryczna tłuszcza zatracona całkowicie w uwielbieniu dla Quinna. Równie dobrze mogłaby to być Norymberga w 1934 roku. Inna twarz na fladze, dziwne, wybałuszone wskutek nadczynności tarczycy oczy i sztywny, czarny wąsik, a ludzie mogliby właściwie krzyczeć: „Sieg Heil! Sieg Heil!” Zaparło mi dech, opadłem na kolana, ogarnęło mnie oszołomienie, przerażenie, zdumienie, rozbawienie, sam nie wiem co. Jęknąłem, zakryłem twarz rękami i wtedy wizja zniknęła, popołudniowy wiatr wywiał mi flagę i motłoch z pulsującego mózgu, przede mną zaś rozpościerał się jedynie bezkres Pacyfiku.

Czy widziałem? Czy rozchyliła się dla mnie zasłona czasu? Czyżby Quinn był „fuhrerem” przyszłości, „duce” jutra? Czy może mój wyczerpany umysł, spiskując wespół z mym wyczerpanym ciałem, obdarzył mnie tylko swym przelotnym, paranoicznym olśnieniem, szalonymi fantazmatami i niczym więcej? Nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem. Mam swoją teorię, która powiada, że widziałem; ale tej flagi nie zdarzyło mi się widzieć nigdy potem, nigdy nie słyszałem już odbitych echem wrzasków ekstatycznej tłuszczy i nigdy nie dowiem się prawdy, dopóki rzeczywiście nie nastanie dla nas kiedyś dzień sztandaru Quinna.

Uznałem w końcu, że moja separacja od świata trwa już wystarczająco długo, żeby powrócił w Ratuszu wizerunek Lew Nicholsa jako zrównoważonego i godnego zaufania doradcy. Pojechałem więc samochodem do Monterey, złapałem przybrzeżną kapsułę do San Francisco i poleciałem stamtąd do Nowego Jorku, do swojego zakurzonego, nie sprzątanego mieszkania na Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Niewiele się zmieniło. Teraz, gdy nadszedł listopad, dni były coraz krótsze, a jesienne mgły ustąpiły już pierwszym ostrym podmuchom nacierającej zimy, tnącej miasto w poprzek od rzeki do rzeki. Burmistrz, mirabile dictu[52], pojechał do Luizjany i, ku niezadowoleniu zespołu redakcyjnego „New York Timesa”, wypowiedział się za budową kontrowersyjnej tamy Plaquemines. Został też sfotografowany w objęciach gubernatora Thibodaux: Quinn miał na zdjęciu minę człowieka kwaśno zdeterminowanego, jak ktoś, kto za pieniądze zgodził się uścisnąć kaktus.

вернуться

52

Mirabile dictu (łac.) — rzecz zadziwiająca, aż dziw powiedzieć.