— Są gorsze nieszczęścia niż utrata pracy, Lew.
— Ale wszystko, co budowałem, wszystko, co usiłowałem ukształtować… Jak, na Boga, mógłbym teraz pomóc Quinnowi? Co będę robił? Złamałeś mnie!
— To, co się stało, musiało się stać — powiedział.
— Do diabła z tobą i twoją pobożną uległością!
— Sądziłem, że dzielisz już tę uległość ze mną.
— Niczego z tobą nie dzielę — powiedziałem. — Musiałem stracić zmysły, żeby się w ogóle z tobą zadawać, Carvajal. Przez ciebie straciłem Sundarę, przez ciebie straciłem miejsce u boku Quinna, przez ciebie straciłem rozsądek i zdrowie, straciłem wszystko, co było dla mnie ważne! I co otrzymuję w zamian? C o? Jedno przeklęte spojrzenie w przyszłość, które mogło być po prostu chwilowym odlotem ze zmęczenia? Głowę pełną chorobliwej, fatalistycznej filozofii i niedowarzonych teorii o przepływie czasu? Chryste! Żałuję, że kiedykolwiek cię poznałem! Wiesz, kim jesteś, Carvajal? Kimś w rodzaju wampira, pijawki wysysającej ze mnie żywotność i energię, korzystającej z moich sił, by dotrwać jakoś do końca swojego bezużytecznego, jałowego, nieuzasadnionego i bezcelowego życia.
Carvajal nie zdradzał żadnych emocji.
— Przykro mi, że tak to przeżywasz, Lew — odparł łagodnie.
— Go jeszcze przede mną ukrywasz? No już, podaj mi resztę złych wiadomości. Czy podczas świąt Bożego Narodzenia poślizgnę się na lodzie i skręcę sobie kark? Przepuszczę wszystkie oszczędności i zastrzelą mnie podczas napadu na bank? Zostanę kokainistą? No, dalej, powiedz, co mnie teraz czeka!
— Proszę cię, Lew.
— Powiedz mi!
— Spróbuj się uspokoić.
— Powiedz mi!
— Niczego przed tobą nie ukrywam. Zimą nie przydarzy ci się nic szczególnego. Będzie to dla ciebie okres zmiany, medytacji i przemiany wewnętrznej, ale bez żadnych dramatycznych wydarzeń w otaczającym świecie. A potem… potem… nic więcej nie umiem ci powiedzieć, Lew. Wiesz, że nie widzę dalej poza nadchodzącą wiosnę.
Te słowa uderzyły mnie jak cios kolanem w brzuch. Oczywiście. Oczywiście! Carvajal umrze. Człowiek, który nic nie robi, żeby zapobiec swojej własnej śmierci, nie będzie przecież mieszał się do spraw innych ludzi, nawet jeżeli jego jedyny przyjaciel zmierza sobie wesoło wprost ku katastrofie. Ba, mógłby go wręcz zepchnąć po śliskim zboczu, gdyby uważał, że tak należy postąpić. Naiwnością z mojej strony było sądzić, że Carvajal uczyniłby cokolwiek, aby uchronić mnie przed tragedią, jeśli raz już ją kiedyś zobaczył. Ten człowiek przynosił nieszczęście. I przyczynił się do mojej klęski.
— Zrywam zawartą między nami umowę — powiedziałem. — Boję się ciebie. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, Carvajal. Nigdy więcej mnie już nie usłyszysz.
Milczał. Chyba śmiał się cicho. Tak, prawie na pewno śmiał się cicho.
Jego milczenie odebrało mojemu pożegnalnemu przemówieniu melodramatyczną siłę.
— Do widzenia — zrobiło mi się nagle głupio i z trzaskiem odłożyłem słuchawkę.
36
Wmieście nastała zima. Czasami śnieg nie pada do stycznia albo nawet do lutego; ale w Święto Dziękczynienia było już biało, a w pierwszych tygodniach grudnia zadymka goniła zadymkę, aż wydawało się, że Nowy Jork zginie w uścisku nowej epoki lodowcowej. Miasto posiada nowoczesne urządzenia odśnieżające, kable ogrzewcze biegnące pod ulicami, ciężarówki komunalnego przedsiębiorstwa oczyszczania wyposażone w topiące śnieg zbiorniki, całą armadę zlewni, szufli, zgarniarek i cedzideł, ale żadne cudeńka nic tu nie mogły poradzić, skoro w środę spadło dziesięć centymetrów śniegu, w piątek dwanaście, w poniedziałek piętnaście, a w sobotę pół metra. Od czasu do czasu pomiędzy kolejnymi burzami śnieżnymi przychodziła odwilż, a wtedy czubki zbitej białej masy miękły i rozpływały się, skapując do rynsztoków, ale zaraz nadciągał znowu mróz, morderczy mróz, zamieniający natychmiast wszystko, co się przedtem roztopiło, w ostry jak nóż lód. Życie w zamrożonym mieście zamarło. Dookoła panowała dziwna cisza. Nie wychodziłem z domu, jak wszyscy, którzy nie mieli po temu jakiegoś naprawdę ważnego powodu. Rok 1999 i cały dwudziesty wiek odchodziły ukradkiem w głąb lodowej głuszy.
W tym ponurym okresie nie kontaktowałem się właściwie z nikim oprócz Boba Lombroso. Finansista zadzwonił jakieś pięć czy sześć dni po moim zwolnieniu, żeby wyrazić z tego powodu żal.
— Dlaczego jednak, na Boga — pytał — zdecydowałeś się w końcu powiedzieć Mardikianowi prawdę?
— Czułem, że nie mam wyboru. On i Quinn przestali traktować mnie poważnie.
— A traktowaliby cię poważniej, gdybyś im oświadczył, że widzisz przyszłość?
— Zagrałem va banque. Przegrałem.
— Jak na człowieka obdarzonego tak nadzwyczajną intuicją, Lew, zachowałeś się w tej sytuacji wyjątkowo niemądrze.
— Wiem, wiem. Myślałem chyba, że Mardikian ma bardziej elastyczną wyobraźnię. Quinna też zapewne przeceniłem.
— Haig nie piastowałby dzisiaj tak wysokiego stanowiska, gdyby miał elastyczną wyobraźnię — powiedział Lombroso. — A jeśli chodzi o burmistrza, to on gra o wielką stawkę i nie będzie podejmował zbędnego ryzyka.
— Ja jestem jego niezbędnym ryzykiem, Bob. Mogę mu pomóc.
— Jeżeli wydaje ci się, że go namówisz, by przyjął cię z powrotem, to daj sobie spokój. Quinn jest tobą przerażony.
— Przerażony?
— No, może to za mocne słowo. Ale głęboko go niepokoisz. Właściwie podejrzewa, że być może naprawdę potrafisz dokonać wszystkiego, o czym mu mówiłeś. Tego się chyba obawia.
— Że wyrzucił z pracy autentycznego wizjonera?
— Nie. Tego, że w ogóle istnieją jacyś autentyczni wizjonerzy. Lew, mogę mieć kłopoty, jeżeli Quinn się dowie, że ci o tym powiedziałem. Mówił, że kiedy pomyśli, iż są ludzie, którzy naprawdę widzą przyszłość, czuje się tak, jak gdyby ktoś zaciskał mu dłoń na gardle. Ogarnia go paranoja, kurczą się jego możliwości, a linia horyzontu otacza go coraz ciaśniej. To jego własne słowa. Nienawidzi całej tej koncepcji determinizmu. Uważa, że jest człowiekiem, który zawsze sam kształtował swój los, i odczuwa coś w rodzaju egzystencjalnego strachu, kiedy spotyka kogoś, kto utrzymuje, że przyszłość jest gotowym dokumentem, że można ją otworzyć i przeczytać jak książkę. Dlatego, że on staje się wtedy marionetką, postępującą wedle ustalonego z góry wzoru. Niełatwo wpędzić Paula Quinna w paranoiczny nastrój, ale tobie się to chyba udało. A najbardziej denerwuje go to, że zatrudnił cię osobiście, że uczynił cię członkiem swojego wewnętrznego zespołu i trzymał cię blisko siebie przez cztery lata, nie zdając sobie sprawy, jakie stanowisz dla niego zagrożenie.
— Nigdy nie byłem dla niego zagrożeniem, Bob.
— Quinn jest innego zdania.
— Myli się. Przyszłość wcale nie była dla mnie otwartą księgą przez wszystkie lata, które spędziłem u jego boku. Jeszcze niedawno pracowałem wyłącznie przy użyciu metod stochastycznych, dopóki nie związałem się bliżej z Carvajalem. Ty przecież o tym wiesz.
— Ale Quinn nie wie.
— No to co z tego? Absurdem jest twierdzić, że stanowię dla niego zagrożenie. Posłuchaj: mój stosunek do Quinna zawsze był mieszanką strachu, podziwu, szacunku i, no cóż, miłości. Miłości. Nawet teraz. Nadal uważam, że jest wspaniałym człowiekiem i wielkim politykiem, pragnę, aby został prezydentem, i chociaż żałuje, że z mojego powodu wpadł w taką panikę, to nie mam mu tego za złe. Rozumiem, że z jego punktu widzenia mogło mu się wydawać, iż należy się mnie pozbyć. Jednak wciąż jeszcze chce uczynić dla niego wszystko, co w mojej mocy.