— Quinn nie przyjmie cię z powrotem, Lew.
— W porządku, trudno. Mogę jednak nadal dla niego pracować bez jego wiedzy.
— W jaki sposób?
— Za twoim pośrednictwem — powiedziałem. — Mógłbym podsuwać ci różne propozycje, a ty przekazywałbyś je Quinnowi jako swoje własne.
— Jeżeli zacznę przychodzić do niego z takimi pomysłami jak ty, to Quinn pozbędzie się mnie równie szybko jak ciebie. A może nawet i szybciej.
— To byłyby informacje innego rodzaju, Bob. Po pierwsze, wiem już teraz, czego nie należy mu mówić. Po drugie, odciąłem się od swego źródła. Zerwałem z Carvajalem. Czy wiesz, że nigdy mnie nie ostrzegł, iż zostanę wyrzucony z pracy? Opowiada mi o przyszłości Sudakisa, ale o mojej nie. Sądzę, że chciał, żeby mnie zwolniono. Carvajal byt dla mnie jednym pasmem udręk i nie zamierzam przeżywać tego wszystkiego po raz wtóry. Wciąż jednak mam do zaoferowania własną intuicję i zdolności stochastyczne. Mógłbym analizować aktualne tendencje polityczne, uogólniać strategię działania i przekazywać ci uzyskane wyniki, prawda? Tak czy nie? Urządzimy to w ten sposób, aby Quinn i Mardikian nigdy się nie dowiedzieli, że pozostajemy ze sobą w kontakcie. Nie możesz tak po prostu pozwolić mi się zmarnować, Bob. Przynajmniej dopóki jest jeszcze do wykonania jakaś robota dla Quinna. Co ty na to?
— Możemy spróbować — powiedział ostrożnie Lombroso. — Tak, przypuszczam, że możemy spróbować. Dobra. Zostanę twoim rzecznikiem, Lew. Pod warunkiem, że pozostawisz mi możliwość decydowania o tym, co przekazać Quinnowi, a czego nie. Pamiętaj, że teraz to ja kładę głowę pod topór, nie ty.
— Jasne — powiedziałem.
Skoro nie wolno mi było służyć Quinnowi osobiście, mogłem skorzystać z usług pośrednika. Po raz pierwszy od dnia zwolnienia z pracy poczułem się ożywiony i pełen nadziei. Tego wieczoru nie padał nawet śnieg.
37
Ale działanie przez pośrednika nie powiodło się. Próbowaliśmy, i nic z tego nie wyszło. Najpierw z zapałem zasiadłem do gazet, żeby nadrobić braki informacyjne — tydzień bezczynności i od razu straciłem z oczu kilkanaście wyłaniających się struktur politycznych. Następnie wybrałem się w niebezpieczną, mroźną podróż przez miasto do biura firmy „Lew Nichols Associates” — istniejącego jeszcze, choć słabo prosperującego przedsiębiorstwa — gdzie wrzuciłem swoje prognozy do komputera. Wyniki przesłałem Bobowi Lombroso przez posłańca, gdyż wolałem nie ryzykować rozmowy telefonicznej. Nie dałem mu nic wielkiego, po prostu kilka banalnych sugestii dotyczących miejskiej polityki pracy. Przez parę następnych dni sformułowałem jeszcze garść równie nieistotnych wskazówek. A potem zadzwonił Lombroso i powiedział:
— Możesz już przestać. Mardikian nas załatwił.
— Co się stało?
— Karmiłem ich twoimi propozycjami, wiesz, tak kawałek po kawałku. Wczoraj wieczorem umówiłem się na kolację z Mardikianem, a kiedy byliśmy przy deserze, Haig zapytał nagle, czy ty i ja pozostajemy w kontakcie.
— I powiedziałeś mu prawdę?
— Próbowałem nie powiedzieć mu niczego — odparł Lombroso. — Byłem przebiegły, ale chyba nie dość przebiegły. Jak ci wiadomo, Haig jest bystry. Przejrzał mnie na wylot. „Otrzymujesz informacje od Nicholsa, prawda?” — spytał. Wzruszyłem ramionami, a on się roześmiał i powiedział, że wie, że tak jest. Że widać w tym wszystkim twoją rękę. Nie przyznałem się do niczego. Haig opiera się tylko na przypuszczeniach, ale one są poprawne. Polecił mi, bardzo uprzejmie, żebym przestał. Mówił, że narażę swoją własną pozycję na szwank, jeżeli burmistrz zacznie podejrzewać, co się dzieje.
— Więc Quinn o niczym jeszcze nie wie?
— Widocznie nie. A Mardikian nie zamierza go powiadomić. Ale ja nie mogę ryzykować. Jeżeli Quinn mnie nakryje, jestem skończony. On dostaje absolutnej paranoi na samo wspomnienie nazwiska Lew Nichols.
— Naprawdę jest aż tak źle?
— Naprawdę.
— A zatem stałem się wrogiem — powiedziałem.
— Obawiam się, że tak. Przykro mi, Lew.
— Mnie też — odrzekłem z westchnieniem.
— Nie będę już do ciebie dzwonił. Jeżeli chciałbyś się ze mną porozumieć, zrób to za pośrednictwem mojego biura na Wall Street.
— W porządku. Nie zamierzam przysparzać ci kłopotów, Bob.
— Przykro mi — powiedział znowu Lombroso.
— W porządku.
— Jeżeli mógłbym coś dla ciebie zrobić…
— W porządku. W porządku. W porządku.
38
Dwa dni przed Bożym Narodzeniem nadeszła okropna burza — straszliwa zadymka z wściekłymi, brutalnymi wiatrami, temperaturami koła podbiegunowego i ciężkimi opadami suchego, twardego i szorstkiego śniegu. Był to ten rodzaj burzy śnieżnej, która wpędziłaby w depresję mieszkańca Minnesoty ł wywołała płacz wśród Eskimosów. Przez cały dzień szyby moich okien trzęsły się w swych dostojnych ramach, smagane niczym garściami żwiru, kaskadami pędzonego wiatrem śniegu. A ja drżałem wraz z nimi na myśl, że czekają nas jeszcze męki stycznia i lutego, chociaż i w marcu śnieg nie był w Nowym Jorku nieprawdopodobieństwem. Wcześnie poszedłem spać, a następnego dnia zbudziłem się w olśniewająco jasny poranek. Mroźne, słoneczne dni często się zdarzają po zawiejach, ale teraz było coś dziwnego w odcieniu światła, które nie miało ostrego, kruchego, cytrynowego tonu zimowego dnia, lecz raczej słodką, złotą barwę wiosny. Włączyłem radio i usłyszałem spikera informującego o dramatycznej zmianie pogody. Podobno wędrująca masa powietrza znad obu Karolin przemieściła się na północ i podniosła temperaturę do niebywałych wysokości, jak gdyby nadszedł już koniec kwietnia. I kwiecień pozostał za nami. Dzień po dniu niespotykane o tej porze gorąco pieściło utrudzone zimą miasto. Na początku, kiedy ogromne zwały śniegu rozmiękły, rozpuściły się i wzburzonymi rzekami zaczęły spływać do rynsztoków, dookoła zrobiło się paskudnie, ale już w środku świątecznego tygodnia najgorsza breja zniknęła, a suchy, smukły Manhattan przybrał niezwykły dla siebie czysty i schludny wygląd. Bzy i forsycje zaczęły pochopnie wypuszczać pączki, o kilka miesięcy za wcześnie. Nowy Jork ogarnęła fala lekkomyślności: zniknęły płaszcze i przeciwśniegowe peleryny, ulice zatłoczyły się uśmiechniętymi, pogodnymi ludźmi, ubranymi w lekkie tuniki i kaftany; na rozsłonecznionych trawnikach Central Parku rozciągnęły się liczne grupki bladych, ale żądnych opalenizny, nagich i półnagich plażowiczów, a każdą fontannę w centrum miasta otaczały zespoły muzyków, żonglerów i tancerzy. Karnawałowy nastrój nasilał się wraz z upływem starego roku i z każdym dniem niezwykłej pogody, albowiem był to rok 1999 i wraz z nim odchodziło całe tysiąclecie. (Tych, którzy twierdzili, że dwudziesty pierwszy wiek i trzecie milenium nie rozpocznie się właściwie aż do l stycznia 2001 roku, uważano za pedantów, pragnących popsuć wszystkim zabawę.) Nadejście kwietnia w grudniu wytrąciło ludzi z równowagi. Nienaturalna łagodność pogody, nastałej tak szybko po równie nienaturalnych mrozach, tajemnicza jasność wiszącego nisko nad południowym horyzontem słońca i nadzwyczajna, miękka, wiosenna konsystencja powietrza nadawały owym dniom dziwaczny, apokaliptyczny smak — wszystko wydawało się możliwe i nie zaskoczyłyby nas nawet niezwykłe komety na nocnym niebie czy też gwałtowne ruchy w konstelacjach gwiazd. Przypuszczam, że podobna atmosfera panować musiała w Rzymie tuż przed nadejściem Gotów albo w Paryżu u progu Wielkiego Terroru. Był to radosny, ale niezrozumiale niepokojący i przerażający tydzień: cieszyliśmy się cudownym ciepłem, ale ponadto uznawaliśmy je za omen, za złowieszczą zapowiedź jakiejś przyszłej, mrocznej konfrontacji. Im bliżej ostatniego dnia grudnia, tym łatwiej dawało się zauważyć rosnące wśród ludzi, dziwne napięcie. Nadal czuliśmy się nieco oszołomieni, ale nastroje zaostrzyły się. Odczuwaliśmy rozpaczliwą wesołość linoskoczków, tańczących ponad bezdenną przepaścią. Byli i tacy, którzy twierdzili — czerpiąc okrutną rozkosz z ponurej przepowiedni — że w noc sylwestrową Nowy Jork nieoczekiwanie zaatakują burze śnieżne, gigantyczne fale, albo tornado, choć biuro meteorologiczne zapowiadało utrzymanie się ciepłej pogody. I okazało się, że był to dzień jasny i słodki, tak jak poprzedzający go tydzień. W południe dowiedzieliśmy się, że jest to już najcieplejszy 31 grudnia w historii Nowego Jorku, a słupek rtęci piął się nadal w górę; przeszliśmy więc od pseudokwietnia do zadziwiającej imitacji czerwca.