Przez cały ten czas przebywałem zupełnie sam, pogrążony w ponurym chaosie myśli i, jak mi się wydaje, litości nad samym sobą. Nie dzwoniłem do nikogo — ani do Lombroso, ani do Sundary, ani do Mardikiana, ani do Carvajala, ani do nikogo innego, kto stanowiłby pozostałość lub fragment mojej dawnej egzystencji. Codziennie wychodziłem na kilka godzin z domu, żeby się nieco powłóczyć po ulicach — któż mógłby się oprzeć takiemu słońcu? — ale nie rozmawiałem z nikim i zniechęcałem innych do rozpoczęcia rozmowy. Wieczorami wracałem do mieszkania sam, czytałem trochę, popijałem brandy, słuchałem muzyki nie słuchając jej właściwie i kładłem się wcześnie spać. Ta izolacja pozbawiła mnie chyba wszelkich zdolności stochastycznych: żyłem całkowicie przeszłością, nie mając pojęcia — jak zwierzę — co mogłoby się dalej wydarzyć, bez intuicji, bez dawnego poczucia powstających i mieszających się struktur przyszłości.
W sylwestra musiałem wyjść do miasta. Zabarykadować się w samotności w taką noc byłoby nie do zniesienia, tym bardziej że nastał przecież dzień moich trzydziestych czwartych urodzin. Przyszło mi do głowy, żeby zatelefonować do przyjaciół, ale nie, zostałem wyzuty ze wszystkich towarzyskich sił: będę przemykał się samotny i obcy bocznymi uliczkami Manhattanu, jak wędrujący po Bagdadzie kalif Harun ar-Raszid[53].
Wystroiłem się jednak w najmodniejsze i najlepsze letnie ubranie o barwie złota i szkarłatu, przetykane lśniącymi nićmi, przystrzygłem brodę, ogoliłem czaszkę i żwawo wyszedłem obejrzeć złożenie stulecia do grobu.
Późnym popołudniem zapadł mrok — bez względu na to, co wskazywał termometr, wciąż jeszcze była pełnia zimy — i w mieście rozbłysły światła. Choć dochodziła dopiero siódma, zabawy sylwestrowe już się zaczynały; słyszałem śpiewy, odległe śmiechy, jakieś melorecytacje i daleki dźwięk tłuczonego szkła. Zjadłem skromną kolację w małej, zautomatyzowanej restauracji na Trzeciej Alei, a potem wałęsałem się bez celu po zachodniej i południowej części miasta.
Zazwyczaj nikt po zapadnięciu zmroku nie spacerował w ten sposób po Manhattanie. Dziś jednak ulice były ruchliwe jak w dzień; wszędzie spieszyli roześmiani przechodnie, oglądający wystawy sklepowe, machający do zupełnie obcych sobie ludzi i poszturchujący się żartobliwie w tłumie, czułem się więc bezpiecznie. Czy to naprawdę Nowy Jork, miasto zamkniętych twarzy i zmęczonych oczu, miasto noży lśniących na ciemnych, ponurych ulicach? Tak, tak, tak, to Nowy Jork, ale odmieniony, to Nowy Jork tysiąclecia, Nowy Jork wieńczącej Saturnalia nocy.
Tak, Saturnalia, to było właśnie to, obłąkańcza hulanka, szał ekstatycznych dusz. Na rogach ulic oferowano każdy narkotyk z psychodelicznej farmakopei i handel szedł chyba świetnie, bo wielu sunęło po ulicach lunatycznym krokiem. Wokoło wyły syreny, a zabawa sięgała szczytu. Ja nie brałem żadnych narkotyków oprócz jednego, prastarego, czyli alkoholu, który dawkowałem sobie obficie, przystając w każdej napotkanej gospodzie — tu zamawiając piwo, tam kieliszek jakiejś okropnej brandy, to znowu tequilę, rum, martini, a nawet ciemne, gęste sherry. Wirowało mi w głowie, ale nie byłem pijany: udawało mi się utrzymać pozycję pionową i zachować spójność myśli, a umysł mój funkcjonował ze swoją zwykłą jasnością, obserwując wszystko dookoła i wszystko rejestrując.
Z godziny na godzinę szaleństwo narastało. Jeszcze do dziewiątej nagość w barach nie była zjawiskiem częstym, ale już o wpół do dziesiątej wszędzie widać było obnażone, spocone ciała, trzęsące się piersi, roztańczone pośladki: klaszczemy i wyżej noga, wszyscy dołączają do kręgu biesiadników. Nie widziałem przedtem ludzi pieprzących się na ulicach, ale około dziesiątej kopulowano na powietrzu już powszechnie. Przez cały wieczór narastał także nurt przemocy — rozbijano na przykład szyby wystawowe i strzelano do latarni miejskich — ale wyraźnie przybrał on na sile dopiero po dziesiątej: tu i ówdzie dochodziło do bójek na pięści, czasem łagodnych, czasem morderczych. Na przykład na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy rozgorzała gangsterska wojna, w której udział brało około stu mężczyzn i kobiet, tłukących się, na pozór bezładnie, pałkami. Dokoła hałaśliwie kłócili się kierowcy i miałem wrażenie, że niektórzy z nich celowo wpadali na inne samochody dla czystej przyjemności niszczenia. Czy popełniono jakieś morderstwa? Z pewnością. Gwałty? Tysiące. Czy doszło do ciężkich okaleczeń ciała i innych okrucieństw? Nie ulega żadnej wątpliwości, że tak.
Gdzie się podziali policjanci? Widywałem ich od czasu do czasu: niektórzy próbowali powstrzymać falę bezładu, inni rezygnowali i przyłączali się do tłumu — stróże porządku o czerwonych twarzach i zaszklonych oczach, wdający się radośnie w bójki, przekształcając je w okrutne wojny; policjanci kupujący narkotyki od ulicznych handlarzy; policjanci rozebrani do pasa, obmacujący nagie dziewczyny w barach; policjanci z ochrypłymi okrzykami rozbijający szyby samochodów służbowymi pałkami. Powszechne szaleństwo okazało się być zaraźliwe. Po tygodniu apokaliptycznego wyczekiwania, po siedmiu dniach groteskowego napięcia, nikomu widocznie nie udało się utrzymać przy całkowicie zdrowych zmysłach.
Północ zastała mnie na Times Square. Starym zwyczajem, od dawna zaniechanym w tym gnijącym mieście, zgromadziły się tam tysiące, setki tysięcy ludzi pragnących powitać Nowy Rok, stłoczonych ramie w ramie pomiędzy Czterdziestą Szóstą a Czterdziestą Drugą Ulicą, śpiewających, krzyczących, całujących się i kołyszących. Nagle wybiła oczekiwana godzina. Niebo dźgały oślepiające błyski reflektorów. Wierzchołki biurowców rozjaśniły się zalane światłem. Rok 2000! Rok 2000! I moje urodziny! Wszystkiego najlepszego! Wszystkiego naj, naj, najlepszego, Nichols!
Byłem pijany. Zwariowałem. Szalała we mnie powszechna histeria. Moje dłonie po omacku zacisnęły się na piersiach jakiejś kobiety, usta przylgnęły do jej ust i poczułem, jak mocno obejmuje mnie gorące, wilgotne ciało. Tłum wezbrał, rozdzielono nas od siebie i dałem się porwać ludzkiej fali, ściskając swych sąsiadów, śmiejąc się, walcząc o łyk powietrza, podskakując, przewracając się, potykając i omal nie wpadając w końcu pod tysiące par człowieczych nóg.
— Pożar! — krzyknął ktoś. I rzeczywiście, przy Czterdziestej Czwartej Ulicy wysoko na budynku, po zachodniej stronie, tańczyły płomienie. Miały tak prześliczny, pomarańczowy odcień, że zaczęliśmy wiwatować i bić brawo. Przyszło mi do głowy, że wszyscy jesteśmy dzisiaj Neronami[54], a potem tłum niósł mnie dalej, na południe. Nie widziałem już ognia, ale dookoła rozchodził się swąd dymu. Biły dzwony. Zawyły kolejne syreny. Chaos, chaos, chaos.
53
Harun ar-Raszid (ok. 764–809) — władca państwa rozciągającego się od Indii do Maroka, rozsławiony przez pieśni i legendy. W baśniach
54
Podczas wielkiego pożaru Rzymu (64 n.e.) Neron oglądał z zachwytem szalejący żywioł i, ubrany w strój aktorski, deklamował swój poemat o upadku Troi.