— Co z Sudakisem? — spytałem.
— Mimo wszystko odszedł. Quinn nie przyjął jego dymisji i przez trzy dni namawiał go, żeby został, ale Sudakis uważał, że jest już całkowicie zdyskredytowany wskutek postawy, jaką zaprezentowali jego ludzie tamtej nocy. Objął jakąś posadę w małym miasteczku w zachodniej Pensylwanii i wyjechał już z Nowego Jorku.
— Nie o to mi chodzi. Czy dokładność mojej przepowiedni w sprawie Sudakisa wpłynęła jakoś na stosunek Quinna do mnie?
— O, tak — powiedział Lombroso. — Z całą pewnością.
— Zastanawia się, czy nie przyjąć mnie z powrotem?
— Uważa, że jesteś czarownikiem. Uważa, że zaprzedałeś chyba duszę diabłu. Dosłownie. Dosłownie. Nie zapominaj, że pod tą całą maską mądrości Quinn pozostaje w dalszym ciągu irlandzkim katolikiem. W stresie wychodzi to z niego na wierzch. Stałeś się w Ratuszu Antychrystem, Lew.
— Czy on aż tak oszalał, że nie widzi, jak dobrze byłoby mieć koło siebie kogoś, kto byłby go w stanie ostrzec przed dymisją Sudakisa i innymi podobnymi historiami?
— Nie ma żadnej nadziei. Zapomnij o pracy dla Quinna. Wybij to sobie z głowy. Nie myśl o nim, nie pisz do niego listów, nie próbuj do niego dzwonić, nie miej z nim nic wspólnego. Właściwie powinieneś się nawet zastanowić, czy nie byłoby dobrze wyjechać z miasta.
— Chryste! Dlaczego?
— Dla twojego własnego dobra, Lew.
— Co to ma znaczyć? Bob, czy usiłujesz mi powiedzieć, że ze strony Quinna grozi mi niebezpieczeństwo?
— Niczego nie usiłuję ci powiedzieć — odparł nerwowym głosem.
— Więc wszystko jedno, co mówisz, niczego nie przyjmuję do wiadomości. Nie wierzę, że Quinn obawia się mnie aż tak bardzo, a już zupełnie nie wierzę, że mógłby podjąć przeciwko mnie jakieś działania. To nie do wiary. Znam go. Przez cztery lata stanowiłem praktycznie jego alter ego. Ja…
— Słuchaj, Lew — powiedział Lombroso. — Muszę już kończyć. Nie masz pojęcia, ile nazbierało mi się tu roboty.
— W porządku. Dzięki, że zadzwoniłeś.
— Aha… Lew…
— Tak?
— Byłoby może lepiej, gdybyś nie dzwonił do mnie więcej. Nawet pod numer na Wall Street. No chyba, że w jakiejś naprawdę krytycznej sytuacji. Od czasu tej naszej umowy o pośrednictwie moja pozycja stała się tu nieco delikatna, a teraz… a teraz… no cóż, ty przecież mnie rozumiesz, prawda? Na pewno mnie rozumiesz.
40
Zrozumiałem. Zaoszczędziłem Bobowi niebezpieczeństw moich kolejnych telefonów. Od tamtej rozmowy upłynęło już niemal jedenaście miesięcy i przez ten czas ani razu z nim nie rozmawiałem, nie zamieniłem ani jednego słowa z człowiekiem, który stał się moim najlepszym przyjacielem w latach naszej wspólnej pracy w administracji miejskiej. Nie miałem także żadnego, bezpośredniego ani pośredniego kontaktu z Quinnem.
41
W lutym zaczęły się wizje. Pierwszy ich zwiastun pojawił się na skale w Big Sur, drugi na Times Square w wieczór sylwestrowy, ale obecnie stały się one dla mnie codziennością. „Nikt przebić wielkiej kotary nieznanej nie zdoła — powiada poeta — bo za zasłoną światłości nie masz”. Och, ależ jest, jest światłość, światłość, światłość! Rozjaśnia moje zimowe dni. Początkowo wizje nawiedzały mnie nie częściej niż raz na dobę i nadchodziły nieproszone niczym napady epilepsji, zazwyczaj późnym popołudniem lub tuż przed północą, zapowiadając się blaskiem z tyłu głowy, ciepłem i jakimś uporczywym łaskotaniem. Lecz wkrótce poznałem techniki, którymi można było je wytworzyć i nauczyłem się je przywoływać wedle swojej woli. Nawet wtedy widziałem jednak najwyżej raz dziennie, a później potrzebowałem sporo czasu, żeby odzyskać siły. Mimo to po kilku tygodniach udawało mi się już osiągnąć stan widzenia ze znacznie większą łatwością — dwa, a nawet trzy razy na dzień — jak gdyby moja moc była jakimś mięśniem, rozrastającym się wskutek ćwiczenia. W końcu okres rekonwalescencji zredukowany został do minimum. Teraz potrafię ożywić w sobie dar, gdy tylko mam na to ochotę. Kiedyś, w pierwszych dniach marca, w ramach eksperymentu rozbudzałem go i tłumiłem, rozbudzałem i tłumiłem przez kilka godzin bez przerwy, męcząc się przy tym bardzo, lecz nie zmniejszając intensywności tego, co widziałem.
A zresztą wizje ogarniają mnie i tak, nawet jeśli ich nie rozbudzam — powstają samoistnie, i nie proszone, całymi strumieniami napływają mi do głowy.
42
Widzę mały, kryty czerwonym gontem domek przy jakiejś wiejskiej drodze. Drzewa są w pełni ulistnione, ciemnozielone — musi być już późne lato. Włosy mam nadal krótkie i szorstkie, ale powoli zaczynają mi odrastać; scena ta nie leży zapewne zbyt daleko w przyszłości, rozgrywa się najprawdopodobniej jeszcze w tym roku. Towarzyszy mi dwóch młodych mężczyzn, jeden drobny i ciemnowłosy, drugi rudy i tęgi. Nie mam pojęcia, kim są, ale j a, którego widzę, czuję się z nimi spokojnie i swobodnie, jak gdyby byli moimi dobrymi znajomymi. A zatem to bliscy przyjaciele, których dopiero poznam. Widzę, jak wyjmuję z kieszeni klucz. „Pozwólcie, że pokażę wam dom — mówię. — Sądzę, że znakomicie nadaje się na siedzibę naszego Centrum”.
Pada śnieg. Małe, zaokrąglone z przodu samochody w kształcie pocisków wyglądają w moich oczach obco. W górze unosi się coś w rodzaju helikoptera. Zwieszają się z niego trzy podobne do wioseł przedmioty, a na czubku każdego z nich umocowane są chyba głośniki. Dobiega z nich unisono, pełen zadumy, miaukliwy, wysoki i delikatny dźwięk, emitowany mniej więcej co dwie sekundy z pięciosekundową przerwą. Rytm pozostaje idealnie niezmienny, każdy łagodny jęk nadchodzi na czas i bez wysiłku wcina się w gęste wiry opadających na ziemię płatków śniegu. Helikopter leci powoli wzdłuż Piątej Alei na wysokości mniejszej niż pięćset metrów, a gdy tak pomiaukując posuwa się na północ, topi się pod nim śnieg, oczyszczając pas o szerokości dokładnie równej szerokości ulicy.
Sundara i ja spotykamy się na koktajlach we wspaniałym salonie, zawieszonym niczym ogrody Nabuchodonozora na szczycie olbrzymiego wieżowca górującego nad Los Angeles. Przypuszczam, że jest to Los Angeles, ponieważ dostrzegam pierzaste kształty palm okalających ulice daleko pod oknem, a poza tym architektura pobliskich budowli jest najwyraźniej południowokalifornijska. Niedaleko, poprzez mgiełkę mroku, widać mgnienie ogromnego oceanu, a na północy — góry. Nie mam pojęcia, co robię w Kalifornii, ani jak to się stało, że widuję się tam z Sundara; możliwe, że powróciła na stałe do swojego rodzinnego miasta, a ja, przyjechawszy do Los Angeles w interesach, zainicjowałem ponowne spotkanie. Zmieniliśmy się oboje. We włosach Sundary pojawiły się już białe nitki, a jej twarz zeszczuplała i stała się mniej zmysłowa; w jej oczach igrają iskry jak niegdyś, lecz ich blask jest lśnieniem zdobytej z trudem wiedzy, nie zaś jedynie swawolności. Noszę długie, posiwiałe włosy, ubrany jestem z surowością moralnej czystości w nie ozdobioną niczym czarną tunikę. Wyglądam na jakieś czterdzieści pięć lat, jestem uderzająco rześki, zadbany, imponujący, sprawiam wrażenie majestatycznego dyrektora jakiejś instytucji, tak opanowanego, że aż zdumiewam sam siebie. Czy wokół moich oczu widoczne są jakieś ślady tragicznego wyczerpania, owego wypalonego zniszczenia, którym po latach widzenia napiętnowany został Carvajal? Nie sądzę, ale, być może, moje jasnowidzenie wciąż jeszcze nie jest wystarczająco silne, żeby odnotowywać tak subiektywne szczegóły. Sundara nie ma na palcu obrączki i nie widzę nigdzie na jej ciele insygniów Wyznania Transgresji. Na usta ciśnie mi się tysiące pytań.