Lecz potem wszystko staje pod znakiem zapytania i w moją pewność wkrada się zwątpienie. Znów widzę się w tym wielkim samolocie. Pikujemy w stronę sztucznej, heksagonalnej wyspy. Środkiem kabiny nadbiega strwożona, oszalała stewardesa, a za nią wypełza brzuchaty, tłusty kłąb czarnego dymu. Pożar na pokładzie! Skrzydła samolotu przechylają się gwałtownie. Słychać przeraźliwe krzyki. Słychać nieartykułowane wrzaski przez interkom. Niezrozumiałe, stłumione polecenia. Ciśnienie wtłacza mnie w fotel. Pędzimy wprost do oceanu. Niżej, niżej, aż wreszcie zderzamy się z nim, następuje niesłychany bryzg ciosu i maszyna rozdziera się na pół. Wciąż jestem przywiązany pasami i pogrążam się twarzą w dół w ciemnych, mroźnych głębinach oceanu. Pochłania mnie morze i nic już więcej nie wiem.
Ulicami, w złowieszczych kolumnach, maszerują żołnierze. Zatrzymują się przed budynkiem, w którym mieszkam. Naradzają się. Następnie do domu wpadają zwiadowcy. Słyszę ich kroki na schodach. Nie ma się po co chować. Otwierają drzwi wykrzykując moje nazwisko. Przyjmuję ich z podniesionymi rękami. Uśmiecham się i mówię, że pójdę bez oporu. Ale wtedy — nie wiadomo dlaczego — jeden z nich, bardzo młody chłopak, odwraca się nagle i mierzy do mnie ze swojej podobnej do łuku broni. Mam tylko tyle czasu, żeby stracić oddech. Promień, a potem ciemność.
— To ten! — woła ktoś unosząc wysoko w powietrzu pałkę i opuszcza ją z potworną siłą.
Sundara i ja oglądamy zapadającą nad Pacyfikiem noc. Przed nami iskrzą się światła Santa Monica. Z wahaniem i nieśmiałością nakrywam dłonią jej dłoń. W tej samej chwili czuję przeszywający ból w piersiach. Zapadam się, osuwam, kopię szaleńczo nogami, przewracam stół, biję pięściami w puszysty dywan, walczę o pozostanie przy życiu. Czuję w ustach smak krwi. Walczę, żeby żyć, i przegrywam.
Stoję na parapecie osiemdziesiąt pięter nad Broadwayem. Szybkim, swobodnym ruchem wyskakuję w chłodne, wiosenne powietrze. Szybuję, wykonując ramionami wdzięczne, pływackie ruchy, nurkuję spokojnie ku chodnikowi.
— Niech pan uważa! — krzyczy jakaś kobieta stojąca obok mnie. — Ten człowiek ma bombę!
Fale przyboju są dzisiaj wzburzone. Szare bałwany unoszą się i pękają, unoszą się i pękają. A jednak udaje mi się przedrzeć, przebić się przez nie siłą, i płynę z obłąkańczym poświęceniem ku widnokręgowi, rozszczepiając posępne morze, jak gdybym zamierzał ustanowić rekord wytrzymałości, płynę dalej i dalej, chociaż pulsuje mi w uszach i tętni głęboko w gardle, morze zaś staje się coraz bardziej burzliwe, jego powierzchnia wzdyma się i puchnie nawet tutaj, już tak daleko od brzegu. Fala uderza mnie w twarz i krztusząc się idę na dno, wydobywam się z wysiłkiem na powierzchnię i otrzymuję uderzenie jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze…
— To ten! — ktoś woła.
Widzę się znowu w owym ogromnym samolocie, i pikujemy w stronę sztucznej, heksagonalnej wyspy.
— Niech pan uważa! — krzyczy jakaś kobieta stojąca obok mnie.
Ulicami, w złowieszczych kolumnach, maszerują żołnierze. Zatrzymują się przed budynkiem, w którym mieszkam.
Fale przyboju są dzisiaj wzburzone. Szare bałwany unoszą się i pękają, unoszą się i pękają. A jednak udaje mi się przedrzeć, przebić przez nie siłą, i płynę z obłąkańczym poświęceniem ku widnokręgowi.
— To ten! — ktoś woła.
Sundara i ja oglądamy zapadającą nad Pacyfikiem noc. Przed nami iskrzą się światła Santa Monica.
Stoję na parapecie osiemdziesiąt pięter nad Broadwayem. Szybkim, swobodnym ruchem wyskakuję w chłodne, wiosenne powietrze.
— To ten! — ktoś woła.
Więc tak. Śmierć, wciąż śmierć i śmierć, przychodząca po mnie na różne sposoby. Sceny powtarzały się, niezmienne, sprzeczne i unieważniające się wzajemnie. Która wizja jest prawdziwa? A ten starzec, umierający spokojnie na szpitalnym łóżku? W co wierzyć? Od nadmiaru danych kręci mi się w głowie. Idę na oślep. W schizofrenicznej gorączce widzę więcej, niż jestem w stanie pojąć. Nie mogę połączyć niczego w całość, a mój tętniący mózg wciąż obsypuje mnie rozmaitymi scenami i obrazami. Jestem roztrzęsiony. Kulę się na podłodze koło łóżka, drżąc w oczekiwaniu na kolejne niezrozumiałe wizje. Jak zginę tym razem? Na katowskim ruszcie? Podczas epidemii botulizmu? Od noża w ciemnej alejce? Co to wszystko znaczy? Co się ze mną dzieje? Potrzebuję pomocy. Zrozpaczony i przerażony pobiegłem bezzwłocznie do Carvajala.
43
Nie widziałem go już od miesięcy, pół roku — od końca listopada do końca kwietnia, i Carvajal zmienił się wyraźnie przez ten czas. Sprawiał wrażenie skurczonego, właściwie przypominał lalkę, miniaturkę swojego dawnego „ja”. Zrzucił cały tłuszcz, skórę miał ściągniętą na policzkach, a cerę ciemnożółtą, jak gdyby zmieniał się w jednego z tych podstarzałych Japończyków, jednego z tych wysuszonych staruszków w niebieskich garniturach i muszkach, siedzących niewzruszenie koło aparatów telegraficznych w domach maklerskich w centrum miasta. I rzeczywiście, unosiła się nad nim atmosfera jakiegoś wschodniego spokoju, złowrogiej, buddyjskiej ciszy, oznaczającej chyba, że Carvajal dotarł do miejsca, gdzie nie zagrażają już żadne burze, i że osiągnął spokój, który okazał się na szczęście zaraźliwy: przyjechałem do niego pełen lęku i niepewności, ale już kilka chwil później poczułem, że zdenerwowanie mija. Posadził mnie łaskawie w swoim smętnym salonie i poczęstował tradycyjną szklanką wody. Czekał aż się odezwę.
Od czego zacząć? Co powiedzieć? Postanowiłem przejść całkowicie do porządku nad naszą ostatnią rozmową, nie wspominać nic o swoim gniewie, o wysuwanych pod jego adresem oskarżeniach ani o zerwaniu między nami stosunków.