Harry Harrison i Leon Stover
Stonehenge, Zagłada Atlantydy
KSIĘGA PIERWSZA
1.
Wiatr gnał tumany śniegu zza porośniętych lasem wzgórz na północy. Szamotał nagimi gałęziami wysokich, mrocznych drzew, wyginał wierzchołki sosen. Jeśli napotykał ludzką ręką uczynione w bezkresnej puszczy polany, unosił wątłe pióropusze dymu sączące się spod dachów niskich, jakby przykucniętych, domów. Przeczesywał zamarznięte rżyska, przemykał nad granią, by spaść w otwartą z jednej strony i pozbawioną drzew dolinę. Pędząc tuż nad ziemią, pojękiwał wokół oblepionych darnią chat i zrywał kawałki strzechy.
Owinięty ciasno białym, wełnianym płaszczem Lycos z Myken maszerował z nisko pochyloną głową, byle tylko osłonić twarz przed śniegiem. Spiczasty hełm wioślarza chronił świetnie przed ciosem wrażego miecza, jednak wobec kaprysów pogody nie zdawał się na nic. Mężczyzna przystanął pod niskim okapem ostatniego budynku i pchnął drzwi. Powietrze wewnątrz było równie zimne i wilgotne jak na dworze, na dodatek cuchnęło.
— Co się stało? — spytał Lycos.
— Nie wiemy — powiedział Koza, siwowłosy i oszpecony bliznami wojownik w zużytym półpancerzu z brązu i takim samym hełmie jak Lycosa. Skrzywił się, spoglądając w mdłym świetle na leżącego i jęczącego na klepisku mężczyznę z zakrwawionymi ustami. — Jeden z chłopców zauważył go na skraju puszczy. Był nieprzytomny. Zaciągnąłem go tutaj.
Obcy był niski, w poplamionej, brunatnej odzieży. Umierał.
A ci tu go nie znają? — spytał Lycos od progu. Nie miał ochoty wchodzić do wypełnionej odorem chaty.
— Nie jest od nich, to Albi — powiedział Koza. — Tyle tylko wiedzą. Jednemu się zdaje, że chyba już go kiedyś widział, ale nie pamięta, jak się nazywa. Są ciężko wystraszeni, jeden głupszy od drugiego.
Mali chłopcy spoglądali spomiędzy skłębionych futer wypełniających legowisko. Pełne lęku, okrągłe oczy wyzierały z brudnych twarzyczek. Pojąwszy, że o nich mowa, skulili się jeszcze bardziej.
Kozie nijak się to nie podobało. Szturchnął stopą mężczyznę w żebra, ale bez efektu. Ranny nie otworzył oczu. Zmieszana z krwią ślina kapała mu z ust. Świeży opatrunek z mchu nie mógł zatamować całkowicie krwi płynącej z wielkiej rany w boku. Koza brał udział w niejednej bitwie i wielokrotnie widział już śmierć, zatem to nie obecność konającego napełniała go niepokojem.
— Zostawić go — rozkazał Lycos i obrócił się, by odejść, ale przystanął jeszcze i wskazał na chłopców, którzy aż się skurczyli. — A oni czemu nie pracują?
— Woda zalała jedno z wyrobisk cyny. — Koza przesunął się w lewo, stając prawie za Lycosem. — Nie możemy kopać, dopóki nie spłynie.
— No to niech pomogą wypalać węgiel drzewny albo kruszyć rudę. Jest masa roboty.
Koza obojętnie skinął głową. To były tylko dzieciaki, przez własnych rodziców tanio sprzedane w niewolę. Wiatr wciąż niósł płatki śniegu, zimna tarcza słońca opadała z wolna za horyzont. Wiosna spóźniała się tego roku. Po na wpół zamarzniętym błocie przeszli w zarzuconą białym popiołem okolicę. Wokół usypanego w zagłębieniu ziemi pieca panowało miłe ciepło. Wymieszany z rudą płonący węgiel drzewny potrzebował powietrza, które dostarczano do stosu za pomocą dwóch miechów zrobionych ze świńskiej skóry. Przyprowadzeni przez Lycosa chłopcy wzięli się do roboty, aż iskry sypnęły wkoło. Miechy pisnęły, nogi z dawna martwych świń poruszyły się, jakby nagle ożyły.
— Już niewiele mu trzeba — powiedział Lycos, fachowym okiem oceniając stan rozżarzonego stosu węgla.
— Nie podoba mi się to wszystko. Żeby Albi dotarł aż tutaj, ranny… Oni mieszkają dość daleko. Czemu…
— Czasem walczą ze sobą i giną. To nie nasza sprawa.
Temat należało uznać za zamknięty. Koza niechętnie opuścił ciepły zakątek i wrócił do swojej kwatery po okutą brązem tarczę i miecz. Sztylet i półpancerz wystarczały, gdy pozostawało się w osadzie, ale wychodząc poza nią, pieszy winien zawsze uzbroić się należycie i zachowywać ostrożność. Można było napotkać niezadowolonego z przerwania drzemki niedźwiedzia, były też wilki, często krążące stadami i uznające ludzi za wspaniałe mięsne danie, szczególnie pod koniec długiej zimy. W gęstych krzakach buszowały dziki. No i byli jeszcze ludzie, najgroźniejsi drapieżcy tego świata. Każdy obcy mógł być mordercą, a poza kręgiem wioski obcymi (i tym samym wrogami) byli wszyscy napotkani.
Mirisati siedział w kucki tuż poniżej szczytu obwałowań, które usypano dla zamknięcia wejścia do doliny. Oparty na ciężkiej tarczy rysował czubkiem miecza kółka na ziemi.
— Mógłbym cię zabić — warknął Koza. — Kucasz, jakbyś chciał się wysrać.
— Niezupełnie — odparł Mirisati obojętnym tonem młodzika ignorującego uwagi starszych. Usiadł i przeciągnął się, po czym wstał. — Słyszałem cię, gdy byłeś jeszcze sto kroków stąd. Stawy w kolanach ci skrzypiały, a zbroja grzechotała.
— Widziałeś coś?
Koza spojrzał wymownie na gęstą zasłonę padającego wciąż śniegu. Dolina przed nim była naga i pusta, porosła martwą teraz trawą. Dalej sterczały badyle wrzosowiska i majaczyła czarna ściana lasu, który porastał wyspę Yern od wschodu do zachodu, od plaż południa po mgliste mokradła północy. W dolinie zalegała cisza przerywana jedynie krakaniem wron, które zerwały się do lotu i szybko zniknęły w oddali.
— Cały czas to samo. Nic. I nikogo. Już bym wolał, żeby ktoś przyszedł. Zabiłbym dla rozrywki kilku barbarzyńców.
— Nic? A ten z dziurą w piersi, co go chłopak znalazł? — Obecność konającego nie dawała Kozie spokoju.
— A bo to wiadomo? Co więcej, kogo to obchodzi? Może lubią wyżynać się wzajemnie. To mogę zrozumieć. No bo i co innego można robić na tym odludziu?
— Albi nie walczą.
— Powiedz to temu, co rzęzi w chacie. Jeśli już chcesz ze mną gadać, to opowiedz lepiej o nagrzanych słońcem kamieniach Myken. Jakże daleko jesteśmy od domu! Ręce bolą na samo wspomnienie wioseł, ale gdybym jutro miał wsiąść do łodzi i popłynąć z powrotem, to proszę bardzo, mogę znów wiosłować. Pięćdziesiąt dni wśród zielonych fal zimnego oceanu do Słupów Heraklesa. Potem trzydzieści dni po błękitnym morzu do Argos. Oliwki byłyby akurat gotowe do tłoczenia.
— Odpłyniemy, kiedy dostaniemy taki rozkaz — mruknął Koza. Też nie darzył wyspy Yern ciepłym uczuciem. Wiatr zmienił na chwilę kierunek, przesuwając śnieżną zasłonę tak, iż można było dostrzec ciemne sylwetki ptaków sadowiących się na gałęziach. Szukały legowisk na noc, ale czemu w takim zamieszaniu? Co je zaniepokoiło?
— Póki co wracaj i zapędź chłopaków do pracy. Rozkaz Lycosa. A gdy go zobaczysz, powiedz, że krzaki już tu podrosły i znów trzeba będzie je przyciąć.
— Zawsze znajdziesz coś do roboty… — Mirisati nie spieszył się z powrotem do obozu.
— Już nas atakowali. Na razie Yerni trzymają się z daleka, bo wszyscy, którzy próbowali na nas napadać, zginęli. Ale pewnego dnia znów spróbują. Krzaki poszycia dają dobrą ochronę, by podpełznąć.
— Chyba zmora cię dręczy, staruszku. Ja marzę o gorącym słońcu, oliwnych gajach i chłodnym winie. Dobrym epidauryjskim winie, które jest tak gęste, że musisz dolai aż dwadzieścia części wody. A potem o dziewczynie, ni takiej jak tutejsze wieśniaczki, które trzeba najpierw wytrzasnąć z łachmanów, by niechcący nie dobrać się do chłopaka czy dziadka, ale takiej o skórze jak miód, co pachnie kadzidłem.