Wszelako najdziwniejsze dopiero miało nastąpić. Ason słyszał o łaźniach Atlantydy, jednym z wielu opiewanych cudów tego miasta. Opowieści nie przesadzały. W asyście sześciu strażników (dwóch przed nim, dwóch za nim, po jednym z każdego boku) wkroczył do sanktuarium czystości, jasnego pomieszczenia z wysoko umieszczonymi oknami. Pośrodku stała wanna z terakoty, z jednej strony wyraźnie wyższa. Obok giął się w ukłonie łaziebny. Zamaszystym gestem zaprosił Asona do zajęcia miejsca w wannie, strażnicy tymczasem wycofali się do wyjścia.
— Tędy, panie, skorzystaj proszę z tych oto schodków. — Wprawnym ruchem pozbawił Asona przepaski i potrzymał go, gdy ten schodził ostrożnie po stopniach i siadał w pustej jeszcze wannie. Potem klasnął w dłonie i niewolnik przyniósł pokaźny dzban pełen wody, świeżo podgrzanej i jeszcze parującej, i ustawił go w zagłębieniu półki obok wanny. Łaziebny wziął chochlę i zaczął polewać Asona ożywczymi strumykami, nie milknąc przy tym ani na chwilę.
— Woda, najdoskonalsza woda, panie. Atlantyda cieszy się błogosławieństwem źródeł, których woda kanałami i rurami dociera aż tutaj, cuda te warte podziwiania. Mamy tu, panie, źródła ciepłe i zimne, których wody mieszamy…
Na półce leżała również gąbka. Za jej pomocą łaziebny usunął łagodnie zastarzały brud i zaschłą krew Asona, potem znów zlał go wodą, która oczyściła ostatecznie rany i złagodziła znacznie ból. Poinstruowany, jeniec wstał, wyszedł z wanny i położył się na długim bloku zimnego kamienia, gdzie łaziebny namaścił mu skórę i włosy wonnym olejkiem, wymasował go przy tym łagodnie delikatnymi palcami. Potraktowane oliwą rany przestały dokuczać i przy goleniu ostrym, obsydianowym ostrzem Ason zaczął niemal zasypiać. Wtedy to ktoś jeszcze wszedł do łaźni i stanął nad jeńcem. Ason otworzył oczy i ujrzał najpaskudniejsze oblicze na świecie. Osobnik miał niekształtny nos (najpewniej skutek wielokrotnego łamania tegoż), jedno oko niemal zupełnie zamknięte za sprawą blizny. Brak mu też było obu uszu, jak i części dolnej wargi, przez co nieustannie szczerzył zęby. Siwe, krótko przycięte włosy nie zasłaniały kolejnych blizn szpecących skórę głowy.
— Co wiesz o walce na pięści? — spytał przybysz głosem ochrypłym, pasującym do twarzy. Ason zamrugał, potem potrząsnął przecząco głową. Nie pojmował nawet, o czym mowa.
— Tak też sądziłem. Bo i skąd ktoś taki miałby coś wiedzieć. Słuchaj zatem dobrze wszystkiego, co powie ci stary Aias. Ucz się, i to szybko. Jeśli nie pokażesz się dobrze, zanim zginiesz, to ja też zapłacę głową. Słuchasz mnie, przybyszu ze świata?
Ason nie trudził się nawet, by odpowiedzieć, zamknął tylko oczy. Nagle poczuł z boku przeszywający ból i usiadł gwałtownie, odpychając łaziebnego. Zaniepokojony spojrzał na swoje ciało, oczekując widoku otwartej rany, ale dojrzał tylko umiarkowane zaczerwienienie skóry. Aias uśmiechnął się do niego (zważywszy zeszpecenie oblicza był to dość obsceniczny uśmiech) i wysunął przed siebie zaciśniętą pięść.
— To właśnie jest pięściarstwo. Pierwsza lekcja. Podczas walki zaciska się dłonie w pięści i nimi to uderza przeciwnika. Na arenie owiną ci pięści skórzanymi rzemieniami, by były twardsze. Chroni to też knykcie, które łatwo się łamią. — Jego własne palce były pokryte bliznami, zdeformowane, guzowate. — Trzeba też wiedzieć, gdzie uderzać. Jest wiele miejsc szczególnie podatnych na ciosy, ale nie zdążę pokazać ci wszystkich. Najlepiej będzie, gdy postarasz się mierzyć w korpus albo w głowę. A teraz wstań, zaciśnij pięści i uderz mnie.
— Daj mi miecz, a uderzę.
— Żadnych mieczy, przybyszu z gór. Wszystko odbędzie się po atlantydzku. Zginiesz, zabity w wielkim stylu przez Themisa, który jest mistrzem w tej dziedzinie.
Nagle uderzył Asona lekko w szczękę. Było to przykre i obudziło wcześniejszy ból. Ason krzyknął ze złości i skoczył na mężczyznę. Pięściarz z łatwością uchylił się przed potężnym ciosem.
— Nie, nie tak. Nie masz miecza w dłoni. Wyobraź sobie, że rzucasz włócznią. Lepiej już, ale to jeszcze nie to. Nie wystawiaj się tak, bo inaczej będę musiał zrobić… to właśnie. Boli, prawda? Themis nie będzie tak łagodny. Słyszałem, że poparzyłeś go gorącym sosem i próbowałeś udusić. Themis nie zapomina łatwo takich afrontów. Zrobi z ciebie bitki.
Ason cofnął się, ale nie opuścił pięści.
— I on chce ze mną walczyć? Zdaje się, że to syn Atlasa?
— I owszem. Ale jest też świetnym pięściarzem i w tej chwili to akurat wydaje się najważniejsze. Chcesz umrzeć jak mężczyzna?
— Chcę zabić Themisa. Pokaż mi wszystko.
Nie było wiele do pokazania, brakło też czasu na dłuższą naukę. Strażnicy śmiali się głośno patrząc, jak Ason goni za przysadzistym bokserem po całym pomieszczeniu, jak śmiesznie macha przy tym ramionami, mierne osiągając wyniki, co najwyżej zarabiając od czasu do czasu wymierzony od niechcenia cios w żebra. Jednak odrobina ruchu rozjaśniła mu w głowie i gdy pięściarz w końcu wyszedł, Ason z radością wylał sobie na głowę dzban wody. Na pretensje ochlapanych strażników zareagował beztroskim chichotem. Potem poczekał spokojnie, aż łaziebny znów go osuszy i namaści. Pozwolił ubrać się w dopasowaną przepaskę i buty sięgające do połowy łydki. Tym razem nie założono mu kajdan, nagie miecze w dłoniach strażników starczyły jako niedwuznaczna przestroga.
— Schowajcie miecze — powiedział im. — Ten sam cel nam przyświeca. Pragnę walczyć z waszym zarobaczywionym księciem.
Mówił to całkiem szczerze. Wolałby wprawdzie mieć przy sobie własny miecz lub przynajmniej sztylet z brązu czy topór, ulubiony oręż Atlantydów, ale to nie broń była dlań najważniejsza, a sama walka. Nie myślał o porażce ani o śmierci. Walczysz, zabijasz. Jeśli zranisz wroga porządnie, to i tak umrze. Należy dokończyć raz rozpoczęty pojedynek. Gdy dwóch mężów się potyka, jeden ginie. Czasem giną obaj. Jaki oręż wybiorą, to sprawa bez znaczenia. Liczy się walka.
Ason postrzegał świat dość prosto, nieskomplikowane też upodobał sobie rozrywki. Chwytał każdą okazję, jaką podsuwało mu życie. Równą przyjemność sprawiało mu polowanie z włócznią na dzika, jak i sprawdzanie się w roli kochanka. W jednym i drugim był równie prędki. Zawsze miał z kim wypić, nigdy nie brakło mu towarzyszy broni, nie brakło też w Argolidzie konfliktów prowadzących do walki, a walkę zawsze cenił sobie najwyżej. Najwcześniejsze wspomnienia Asona, te z wczesnego dzieciństwa, pełne były obrazów krzyczących, rannych mężów zalegających u murów miasta, widoku trupów i skąpanych w posoce mieczy. Do zabawy dostał wtedy mały mieczyk, który w gruncie rzeczy wcale nie był zabawką. Niemniej bez jego pomocy zdołał niegdyś osaczyć i zabić młodego wieprzka. Przydźwigał potem martwe zwierzę i rzucił je z dumą ojcu pod nogi. Niedługo potem nadeszła pora na bardziej niebezpieczne zabawy, a gdy osiągnął stosowny wiek, przystąpił do tej najważniejszej rozgrywki, do walki na śmierć i życie. Dostał włócznię. Cisnął nią tak, że przemknęła pod okapem epidauryjskiego hełmu i wbiła się prosto w oko wojownika. Zdumiał się wówczas, jak łatwo jest zabić człowieka, o wiele łatwiej niż jelenia.
Podobał się tak kobietom, jak i mężczyznom. Miał jasne, błękitne oczy, gładką skórę, bursztynowe włosy i brodę, zawsze rozczesane i zadbane, zupełnie jak teraz. Może tylko nos wyrósł trochę ponad miarę i z profilu przypominał dziób jastrzębia. Zęby miał białe i mocne, znak, że jadał lepiej niż większość Mykeńczyków. Nierówna blizna na brodzie bielała na tle opalonej skóry, nie ona jedna zresztą. Niegdyś potrafił wędrować i biegać przez cały dzień, by wieczorem bez wysiłku stanąć do walki. Mięśnie rozwinął solidne, ale elastyczne, nie węźlaste, jak bohaterowie, których sława już przygasła. Nikt też nie wątpił w jego inteligencję. W tym przypominał swego ojca, Perimedesa, jednak wszelkie talenty umysłu Ason wykorzystywał po to jedynie, by osiągnąć mistrzostwo w wojennym rzemiośle. Nigdy nie zastanawiał się, po co walczy. Owszem, pewnego dnia miało się to zmienić, gdyż pisane było mu zostać królem Myken, ale młody człowiek nie wyprzedzał biegu zdarzeń. Teraz zaś czekała go kolejna walka, której wypatrywał z taką samą radością jak każdej innej, jak wszystkich tych pojedynków i kampanii, które były jego udziałem w ciągu dwudziestu jeden lat żywota.