Выбрать главу

— Stań tutaj — nakazał jeden ze strażników, przytrzymując go za ręce. Przed nimi otwierał się łuk przejścia, dalej widniał wielki podwórzec wysypany piaskiem. Nagle pojawił się okryty bliznami pięściarz z naręczem skórzanych pasków.

W tej samej chwili rozległ się głuchy grzmot i ziemia zadrżała, jakby nieznane monstrum poruszyło się w jej trzewiach. Mury zachwiały się, kolumny poruszyły w posadach, na ziemię spadły kawałki tynku i zaprawy.

Ason skoczył przed siebie, byle na bezpieczną otwartą przestrzeń, ale silne dłonie osadziły go w miejscu.

— Nie bój się, góralu. Jeszcze nie umarłeś. — Strażnicy zaśmiali się, a Aias zaczął z wprawą obwiązywać dłonie młodzieńca rzemieniami. — Atlantyda stoi na solidnych fundamentach, byle tupnięcie Posejdona jej nie zburzy. Pożyjesz dość długo, by zginąć z ręki Themisa. Twoja chwila jeszcze nie nadeszła.

Fakt, że nikt nie bał się tu wstrząsów, uspokoił Asona. Wiedział dobrze, że trzęsienia ziemi były na okolicznych wyspach elementem codzienności, że często powodowały zapadanie się domów, a niekiedy nawet płynna skała buchała spod ziemi, paląc wszystko dokoła. Ale jeśli ci tutaj żartują sobie, to znaczy, że podobne wstrząsy musiały być częste i niegroźne. Przyglądał się, jak paski cienkiej skóry spowijają mu dłonie, jak na knykciach pojawiają się ołowiane płytki mocowane grubszymi nieco rzemieniami.

— To jest młot — powiedział Aias, kończąc mocować ołów do drugiej pięści. — Nawet z obwiązanymi dłońmi nie jest łatwo zabić człowieka. Wtedy należy go użyć. — Na zewnątrz rozległo się granie rogów i Aias szybko dokończył dzieła. — To znak. Czekają na ciebie. Giń z godnością. Wielu poczytałoby sobie za zaszczyt móc zginąć w walce z księciem Atlantydy — zaznaczy} i uśmiechnął się.

Dłonie obwisły Asonowi ciężko niczym kopyta. Spojrzał na nie, stuknął jedną pięścią o drugą. Wolałby jakiś inny oręż, ale jak się nie ma, co się lubi…

— Wyłaź — rozkazał strażnik, dźgając Asona mieczem w plecy.

Nie odwracając się, młodzieniec wykonał zamach do tyłu i uderzył strażnika w korpus na tyle silnie, że tamten zgiął się wpół, a upuszczony miecz zadzwonił na kamiennej posadzce. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Ason sam wyszedł na arenę.

Przestronny podwórzec otaczały z trzech stron ściany pałacu, z czwartej granicę wyznaczał niski murek, za którym chyba musiało się otwierać urwisko. U stóp przeciwległego muru widniały spore schody obstawione jasno-czerwonymi, drewnianymi kolumnami, na tutejszą modłę szerszymi u szczytu niż u podstawy. Podobnie ozdobiono wystające powyżej balkony i okna, przy czym wiele kolumn nosiło na szczytach lśniące złotem godło Atlantydy — podwójny topór. Wszystkie miejsca obsiadła kolorowa publiczność, jednak Ason ledwie zwrócił uwagę na ten tłum. Odnotował natomiast obecność rozstawionych przy wszystkich wejściach wojowników z mieczami i toporami oraz samotną postać pośrodku areny.

Themis. Wystrojony był tak samo jak Ason, podobnie błyszczał od oliwy. Ruszył wolnym krokiem na młodzieńca. Ten też pospieszył na spotkanie.

— Nie będę z tobą gadał, tylko cię zabiję — powiedział Themis i wyprowadził cios.

Ason odskoczył, osłabiając cios, i spróbował odpowiedzieć. Uderzył tak, jakby chciał zabić byka, ale jego dłoń napotkała tylko powietrze. Themis zdążył się pochylić.

Nagle w boku zapłonął ból i Ason padł bezwładnie na piasek. Gdzieś z góry doleciał go radosny ryk setek głosów.

— Wstawaj — powiedział Themis. — To dopiero początek.

Ason dźwignął się z trudem i rozpoczęła się prawdziwa rzeź.

Kolejne ciosy trafiały weń, raniąc i maltretując obolałe ciało, on zaś nie mógł żadnym sposobem dosięgnąć Themisa. Owszem, raz udało mu się uderzyć go w korpus, ale zaraz został odrzucony z rozbitą głową. I znów: ręce, pierś, korpus… Ason stracił poczucie czasu, próbował już jedynie bronić się, zasłaniać, ale bez większego powodzenia. Krew zalewała mu oczy, ciekła z ust i licznych ran, barwiąc piasek świeżą czerwienią. Kolejny cios rzucił go bez tchu na ziemię, przez dłuższą chwilę leżał jak sparaliżowany i łapał ciężko powietrze. Themis spojrzał na króla i na przyglądające się walce z góry tłumy.

— Oto, na czym polega ten sport! — krzyknął. — Każdy cios trafia dokładnie tam, gdzie powinien, i tak, jak należy. Ale to już koniec. Nadeszła pora, by połamać mu kości, żebra i ręce, potem oślepić go i zmasakrować mu twarz, a gdy pojmie dokładnie, co się z nim dzieje, dopiero wówczas go zabiję.

Ostatnie słowa zginęły we wrzasku. Tak, publiczność chciała ujrzeć taką jatkę, godne mistrza walki na pięści ćwiartowanie, pragnęła zapamiętać to i wspominać potem przez długie lata ten jeden, wspaniały dzień.

Jedna tylko osoba nie podchodziła do sprawy z zachwytem. Ason przetoczył się po piasku i spróbował zebrać kolana razem. Ból prawie go obezwładniał. Przedramieniem otarł krew z twarzy, by dojrzeć cokolwiek. Już nic nie da się zrobić, nie powstrzyma przeciwnika. To nie była śmierć, jakiej pragnął i ta świadomość była gorsza do zniesienia niż cierpienie.

Kolana zatrzęsły się i padł z powrotem na piasek, podparł się pięściami. Ryk tłumu zabrzmiał mu jeszcze głośniej w uszach. Czyżby był już tak słaby?

Kiedy jednak ujrzał pobliski budynek pękający na pół i walący się w chmurze pyłu, pojął, że ten ryk nie zrodził się w jego uszach, ale że rozlega się wszędzie wkoło.

To było trzęsienie ziemi. Nie drobne drgania, ale prawdziwe trzęsienie z rodzaju tych, po których kamień na kamieniu nie zostaje.

Nie pojmując jeszcze wszystkiego, Ason zamrugał odruchowo na widok chwiejących się murów i padających kolumn. Ludzie wrzeszczeli w wielkim strachu, wielu wypadało z wyżej położonych okien, pękały brązowe zdobienia, kamienie sypały się na arenę. Cały kawał muru runął tuż obok Asona, raniąc go odłamkami.

To działo się naprawdę… Młodzieniec przestał się wahać. Złapał w niemrawe dłonie długi na łokieć kawał skały i uniósł go wysoko. Themis już podchodził, już cofał ramię, by zadać morderczy cios.

Tym razem to jednak Ason uderzył pierwszy. Nawet mocarna pięść nie mogła go już powstrzymać. Kamień zmiażdżył głowę Themisa i powalił go. Książę Atlantydy legł cichy i bezwładny, z odłamem skały tkwiącym głęboko w czaszce. Ason obrócił się, by uciekać, ale nagle poprzez zgiełk przebiło się wołanie. Podniósł głowę. To król Atlas wychylał się z balkonu.

— Zabić go! Zabić Mykeńczyka! — rozkazał i zaraz jakiś młody szlachcic wyskoczył z loży, ciężko wylądował na piasku i z mieczem w dłoni ruszył na Asona. Biegło ku niemu też dwóch strażników, dwóch tylko, bo reszta zapodziała się gdzieś w zamieszaniu. Asonowi jedno zostało do zrobienia: uciekać.