Wpadł w mroczny łuk przejścia. Tumany pyłu i kurzu ledwo pozwalały dojrzeć cokolwiek i potknął się zaraz o zaścielające podłogę kawałki rozsypanego muru. Pałac jęczał i drżał jak żywa istota. Z ostrym trzaskiem pękały kolejne drewniane dźwigary. Gruz zasypał schody. Macając dłońmi po ścianie, Ason zawrócił do większej sali, która wprawdzie też była w znacznej mierze zniszczona, jednak przez zawalony sufit wpadało więcej światła. Krążył tak wokoło, wspinał się na sterty gruzu, szukając wyjścia, ale bez skutku. Tymczasem pierwszy z prześladowców, krzycząc złowrogo, wpadł za nim do wnętrza, odcinając drogę ucieczki.
Na głowie miał wysoki, brązowy hełm z zabarwionym na niebiesko końskim ogonem. Ciało chroniły skórzane naramienniki i napierśnik, skórzana spódniczka i brązowe nagolenniki. W ręce dzierżył ciężki i ostry brązowy miecz.
Okryty krwawymi ranami, prawie nagi Ason zaatakował napastnika.
Wojownik stanął, z zimną krwią oczekując młodzieńca, potem ciął. W zasadzie powinien skrócić go tym jednym ciosem o głowę, stało się jednak inaczej. Ason uniósł lewą pięść, jakby chciał powstrzymać nieubłagane ostrze.
Miecz trafił w pięść.
W tej samej chwili prawa dłoń Asona dosięgła głowy wojownika tuż pod okapem hełmu. Mężczyzna runął jak ogłuszony bawół. Próbował się podnieść, ale młodzieniec miał jeszcze w prawej ręce dość siły, by poprawić uderzenie. Lewa dłoń zwisała mu bezwładna i obolała. Masakrował pięścią hełm tamtego, aż wojownik przestał się ruszać.
Ason usiłował podnieść zdobyczny miecz, ale obwiązana rzemieniami dłoń nie dawała mu wielkiego pola do manewru. Próbował właśnie je zedrzeć, gdy w drzwiach pojawili się następni. Ason cofnął się ostrożnie, wiedząc, że tym razem nic nie zdziała. Mając miecz, mógłby podjąć walkę, ale z pięściami na dwa ostrza się nie porwie.
Nagle drugi, dalej stojący wojownik krzyknął z bólu i padł. Ason dojrzał czyjąś postać i dłoń wyciągającą sztylet z martwego ciała. Gdy pierwszy z Atlantydów odwrócił się zdezorientowany, młodzieniec rzucił się na niego z impetem i powalił na ziemię, okładając przy tym prawą pięścią. Ten wrzasnął i próbował się wyrwać. Uniósł przy tym rękę z mieczem; akurat dość wysoko, by się odsłonić i dać zakrwawionemu sztyletowi dostęp do swego boku. Ostrze minęło żebra i zatonęło w sercu. Ason odskoczył na bok, gotów wciąż do walki z… Egipcjaninem.
— Inteb!
— Wynośmy się stąd, zanim Atlantyda spadnie nam na głowy.
— Ale wpierw odetnij mi to cholerstwo z dłoni. Nie mam zamiaru zabierać tego zbędnego ciężaru do grobu.
Inteb nie marnował czasu na próżną gadaninę, tylko machnął kilka razy ostrym sztyletem. Rzemienie opadły i Ason rozprostował wreszcie zdrętwiałe palce. Potem zbadał bezwładną lewą dłoń. Miał wrażenie, że miecz strażnika rozszczepił ją do nadgarstka, może w istocie tak było. Gdy Inteb usunął resztki rękawicy, ukazała się dłoń opuchła i poczerwieniała, ale cała. Żadnej rany. Inteb wydłubał spomiędzy palców Asona resztki ołowianej płytki, wygiętej wprawdzie i zdeformowanej, ale nie przeciętej. Ołów i twarda skóra powstrzymały ostrze. Ason gimnastykował palce, by czym prędzej przywrócić krążenie. Nie zwracał uwagi na towarzyszący temu ból, szczególnie że na pierwszy rzut oka żadna kość nie była złamana.
Budynek zatrząsł się potężnie, dał się słyszeć głuchy łomot spadających kamieni. Na drugim końcu komnaty kolejne kafelki spadały z sufitu. Inteb szybko wytarł dłoń i sztylet o szaty zabitego Atlantyda i wskazał na zwałowisko gruzu.
— Lepiej spróbujmy się tam wspiąć, nie ma sensu szukać drogi przez pałac.
— Tylko pomóż mi zdjąć z niego zbroję — sapnął Ason, szarpiąc rzemienie mocujące pancerz strażnika.
— Nie ma czasu…
— To pełna zbroja, najlepsza. Nikt nas nie zatrzyma, gdy będę miał ją na sobie.
To była prawda i Inteb nawet nie próbował się sprzeczać. Tak zatem odarli ciało ze zbroi i Ason nałożył pancerz.
— Dalej, weź miecz — ponaglił Egipcjanina. — I hełm tego drugiego. Szybko.
— A co ja z nimi zrobię? Nie potrafię walczyć.
— Ale tych dwóch zabiłeś.
— Od tyłu, jak tchórz. Nie umiem władać mieczem. Dotąd nikogo nie zabiłem.
— To czemu przyszedłeś tu za mną, wsparłeś mnie w walce, ocaliłeś…?
— Nie o tym myślałem. Chciałem tylko… Nie planowałem tego. Ale siedzieć tak bezczynnie i patrzeć, jak Themis wytrząsa z ciebie życie… Gdy jednak to ty go zabiłeś, a wszyscy rzucili się na ciebie, już całkiem mi się to nie spodobało. Pobiegłem za nimi.
— Ale czemu?
Inteb uśmiechnął się.
— Czemu? Bo szanuję cię, Asonie. I też jesteś księciem w swoim królestwie, podobnie jak ja w moim.
Wspięli się na rumowisko, gdzie Inteb wsparł się na połamanym dźwigarze, a Ason zdołał po jego ramionach wejść wyżej, na otwartą przestrzeń. Zdrową ręką bez trudu pociągnął Egipcjanina za sobą. Wkoło rozpościerały się ruiny pałacu. Wstrząsy jeszcze nie ustały i ściany ciągle zapadały się, jedna po drugiej, omiatane gorącym wiatrem. Z nieba sypał się pył, który parzył skórę.
— Mam tu statek — powiedział Inteb. — Jeśli dotrzemy na pokład, będziemy bezpieczni.
— Prowadź.
Byli jedynymi żywymi istotami pośród morza ruin. Atlantydzi uciekli, chociaż widoczne tu i ówdzie zmiażdżone ciała czy wystające spod gruzu nogi i ręce wskazywały, że nie wszystkim dopisało szczęście. Ostrożnie pokonywali pułapki rumowiska, omijając niebezpiecznie wyglądające miejsca, aż dotarli na opustoszały już dziedziniec. Stąd schodami przeszli do ogrodów, gdzie pośród drzew i kwiatów leżały strzaskane szczątki kolumn. Z tego miejsca ujrzeli panoramę całej niemal wyspy. Piękne budowle i świątynie usytuowane poniżej zostały doszczętnie zniszczone. Dalej jeszcze rozciągały się pomniejsze domostwa i kręgi wewnętrznej przystani. Statki odbijały masowo od brzegów, kierując się do kanału. Z daleka nie było widać, jak wielkie zniszczenia poczynił tam kataklizm, chociaż bez wątpienia kanał wychodzący na otwarte morze był bardzo zatłoczony.
Z zachodnich zboczy wyspy podniósł się tymczasem biały obłok, prawdziwa puchnąca chmura dymu przysłaniającego z wolna słońce, gdzieś w jej trzewiach przebiegały błyskawice, a u jej podstawy pojawił się złowrogi, czarny tuman. Gotowało się w nim, białe strugi tryskały co chwilę w niebo. Jedna z nich mierzyła w akropol, zbliżała się z zatrważającą szybkością poprzedzana przez gigantyczny głaz, który runął na miasto, burząc kolejne budynki. Ocaleli dotąd mieszkańcy pognali w panice po zboczu. Wody zatoki zafalowały od spadających gęsto kawałków pumeksu.
Wokół przystani byli jeszcze inni ludzie, niektórzy konali, inni próbowali wydostać się spod ruin domów lub wygrzebać się spod zwałów ziemi. Obraz ten przesuwał się przed oczami dwóch mężczyzn biegnących ku zatoce, gdzie mieli nadzieję znaleźć ocalenie. Inni też gnali w tym samym kierunku, przez co często u wylotów wąskich uliczek trzeba było siłą torować sobie drogę.
Same doki trwały opuszczone. Wszystkie statki i łodzie odpłynęły. Ci, którzy nie zdążyli wejść na pokład, tłoczyli się teraz na łączących wyspę z dalszymi pierścieniami mostach.
— Tędy — krzyknął Inteb. — Mój statek stoi po drugiej stronie tych budynków.
Jeden z wielkich magazynów zawalił się i zablokował przejście, musieli obejść rumowisko, wspinając się ostrożnie na gruzy pomniejszych budynków. Pod skruszonym murem leżał mały słoń, bezsilnie poruszał końcem trąby. Wreszcie dotarli do zniszczonej przystani, i tutaj dach runął, bycze rogi nurzały się w wodzie.