Przystań była pusta. Statek odpłynął.
6.
— Tam! — krzyknął Inteb. — Widzę go, wpływa do tunelu jako ostatni!
Statek kołysał się ciężko na wodzie, widać był przeładowany pasażerami, wśród których błyszczały zbroje wojowników. Kapitan postanowił najwyraźniej uciekać bez Inteba, albo został do tego zmuszony pod groźbą miecza, jak zauważył Ason. Chwilowo nie było to istotne.
— Jeśli tak, tu ruszajmy na most.
Inteb pogroził jeszcze bezsilnie rufie znikającego właśnie w kanale statku i podążył za Asonem. Trzymali się nabrzeży, gdzie gruzu było stosunkowo najmniej, jak mogli osłaniali przy tym skórę przed opadem gorącego pyłu. Wiatr nasilał się, utrudniając marsz. Gdy mijali jedną ze zrujnowanych przystani, dobiegły ich jęki i wołania o pomoc. Zignorowali je, podobnie jak wszystkie prośby słyszane od chwili opuszczenia pałacu. Wszelako tym razem jeden głos wybił się ponad inne i Ason zatrzymał się jak wryty.
— Mykeńczyku! Wołam cię, bracie!
Ason przedarł się na brzeg. W dole leżał na wpół zatopiony wrak wąskiej galery. Wyglądała na opuszczoną, jednakże galernicy wciąż tkwili przykuci do ław. Załoga uciekła i pozostawiła ich na łasce żywiołu. To właśnie jeden z tych skazanych na okrutną śmierć wołał Asona. Książę stanął na nabrzeżu i przyjrzał się mężczyźnie.
— Ty jesteś Tydeus, syn Agelaosa. Walczyliśmy razem.
Nagi i brudny Tydeus podniósł głowę. Woda sięgała mu niemal do pasa. Ze wszystkich sił starał się przekrzyczeć wołający kilkoma językami chór nieszczęśników.
— Tak jak ciebie, wzięli mnie w Asine. Od tamtej pory siedzę przy tym wiośle. Na prawej kostce mam drewnianą obejmę, przetniesz ją łatwo mieczem.
Ason wyciągnął już miecz, ale Inteb ze złością przytrzymał jego ramię. Książę żachnął się, przecież nie może zostawić tu innego Mykeńczyka na pewną śmierć. Jednak Inteb wpadł na pomysł, jak ocalić nie tylko to jedno życie, ale przynajmniej kilka.
— Galera jest tylko uszkodzona. Jeśli ją stąd wyciągniemy, to zyskamy statek.
— Mała nadzieja — powiedział Tydeus. — Pokład był już pełen i mieliśmy wypłynąć, gdy wielkie kamienie potoczyły się ze zbocza. Największy spadł w pobliżu rufy i wybił dziurę w dnie. Wszyscy wpadli w panikę i uciekli, zostawiając nas tutaj. — Uśmiechnął się nagle. — Nadzorca zmykał ostatni, złapałem go za nogę, inni pomogli. Udusiliśmy go i podaliśmy do tyłu. Zatyka teraz dziurę. Jednak kiepski był z niego gość za życia, więc i po śmierci ledwo radzi sobie jako korek.
Inteb spojrzał na zanurzone do ramion w wodzie ciało. Drobne fale kołysały głową. Trup miał otwarte oczy i usta, na jego twarzy zastygł grymas przerażenia.
— Chyba był gruby — zauważył Inteb.
— Jak świnia — odparł najbliższy wioślarz.
— No to dobrze się złożyło. A jak zacznie puchnąć, to tym lepiej. Póki co owiniemy go szmatami, by mocniej trzymał.
Szepty pobiegły błyskawicznie ku dziobowi i galernicy umilkli, wpatrując się z nadzieją w Inteba, gotowi wykonać każde jego polecenie.
— Mam wrażenie, że dzięki temu galera nie zatonęła. Zajmę się uszczelnieniem otworu, wy tymczasem wybierajcie wodę. Być może uda nam się uciec stąd i dopłynąć do los, to najbliższa wyspa. Próbujemy, Asonie?
— Jasne. Nie znajdziemy już innego statku.
Ason zeskoczył na pokład i poczekał, aż Tydeus nakieruje jego miecz na okowy.
Nie marnując czasu, uwolnił pozostałych wioślarzy, którzy nie ruszając się z miejsca, pracowicie zaczęli czerpać dłońmi wodę i wylewać ją za burtę. Tydeus pobiegł ku najbliższym ruinom i wrócił po chwili z wiadrami, glinianymi pucharami i innymi naczyniami, które nawinęły mu się pod ręce. Dostarczył też wyszabrowane z magazynu portowego płótno żaglowe, które Inteb pociął na pasy i poupychał wkoło ciała nadzorcy. Praca nie ustawała, wody w kadłubie ubywało i można było sprawdzić stan posiadania. Kilku galerników nie żyło, utopili się, gdy woda zalała część pokładu, jeden zginął trafiony w głowę spadającym kamieniem. Powietrze było aż gęste od pyłu, ledwo dawało się nim oddychać. Z bolesną powolnością galera zaczęła się prostować.
— Starczy — powiedział Inteb. — Część niech dalej wybiera wodę, reszta niech siada do wioseł, póki nie jest za późno.
Ason przeciął mieczem dziobową cumę i pobiegł między niewolnikami na rufę. Nagle ktoś pojawił się na nabrzeżu. Ason już unosił miecz, by odeprzeć intruza, gdy ujrzał, że tamten jest bez broni. Całą głowę miał okrwawioną. Ason zaczął ciąć rufową cumę.
— Na pokładzie twego statku znajdzie się chyba miejsce dla jeszcze jednego męża, przybyszu z gór.
To był Aias pięściarz. Ason zamierzył się na niego mieczem, ale tamten uskoczył.
— Giń tu, Atlantydzie. Nie trzeba nam ciebie.
— Nie jestem Atlantydem, ale niewolnikiem z Byblos. Robiłem za worek treningowy dla szlachetnie urodzonych. Widzę, że straciliście kilku wioślarzy. Pozwól mi zająć miejsce jednego z nich.
Cuma puściła i galera zaczęła się oddalać od nabrzeża.
— Słuchaj, góralu. Nie zrobiłem ci nic złego. Zawiązałem ci tylko rzemienie na dłoniach i pokazałem, jak się walczy. Gruz mnie przywalił i zostawili mnie, abym zdechł, ale ja mam twardą czaszkę.
Ledwie Ason odwrócił się i galernicy naparli na wiosła, Aias skoczył na przedni pokład. Upadł i rozpłaszczył się na deskach, krzywiąc się przy tym do księcia w krwawym uśmiechu.
— Zabij mnie, jeśli chcesz. Na brzegu i tak czeka mnie śmierć.
— Łap za wiosło — powiedział Ason, puszczając miecz, aż ten zawisł na przymocowanych do pasa rzemieniach. Aias zaśmiał się chrapliwie, wypchnął najbliższego trupa z ławy na pokład, oparł na nim stopy i osadził wiosło w dulkach.
Wychodzili z zatoki jako ostatni. Niebo pociemniało jak o zmierzchu. Wysokie fale i gorący wiatr sprawiały, że wioślarze musieli wytężać wszystkie siły. Dopiero gdy znaleźli się w kanale, siła wiatru osłabła. Przemykali ciemnym tunelem przy akompaniamencie kamieni uderzających w drewniany strop. Rychło wypłynęli na wody drugiej przystani.
Basen przypominał zatokę morską po bitwie. Na drugim brzegu leżały wyrzucone na płyciznę wraki trzech statków. Zatopione po części, z kadłubami przedziurawionymi przez spadające bomby wulkaniczne. Przy jednym z nich, przechylonym celowo dla obnażenia połaci dna, krzątali się już dokonujący gorączkowo napraw ludzie. Wystający ponad powierzchnię wody maszt dawał do zrozumienia, że co najmniej jeden statek zatonął z dala od brzegu. Kilka jednostek wpadło na siebie u wejścia do kolejnego kanału i szamotały się tam, sczepione wiosłami, aż drzewce pękały jedno po drugim.
— Zwolnić tempo — zawołał Ason, widząc to zamieszanie i Tydeus, który stanął przy bębnach miast uduszonego nadzorcy, dostosował rytm uderzeń.
Mogli tylko czekać, aż statki przed nimi uwolnią się i wpłyną do kanału, robiąc im miejsce, ale każda minuta tylko pogarszała ich sytuację. Wstrząsy nie ustawały i wybuch wulkanu przybierał na sile. Kamienie, czasem bardzo duże, spadały już teraz bez przerwy, woda aż się gotowała od ich uderzeń. Chmury parzącego pyłu przesłoniły słońce, pokrywając wszystko coraz grubszym kożuchem. Deski pokładu pociemniały, w zęzach zaczął zbierać się pyłowy szlam, ciężko było złapać oddech. Ludzie zanosili się kaszlem, jako że niesione wiatrem opary ostro śmierdziały siarką.