— Patrzcie! — krzyknął ktoś, wskazując na pękaty statek handlowy, który w jednej chwili uległ całkowitemu zniszczeniu. Masywna jednostka przepchnęła się między mniejszymi galerami i była już u wejścia do kanału, gdy wielki głaz runął w dół, jednocześnie zatapiając frachtowiec. Po chwili ze statku pozostała tylko sterta desek i śmieci, które zniknęły zaraz w wodzie. Następnie wysoka fala zmiażdżyła parę najbliższych jednostek i popędziła ku galerze. Wydźwignęła ją na wierzchołek spienionego grzbietu i runęła ciężko w dół. Woda wlała się przez niskie burty, ale po chwili wszystko się uspokoiło. Pozostało tylko co rychlej wybrać wodę z kadłuba.
Tunel był wolny. Kołysane falami szczątki wraków i zatopione kadłuby obijały się o kamienne nabrzeże. Tylko jeden, głęboko zanurzony i pozbawiony części wioseł statek znikał właśnie w tunelu. Galera ruszyła jego śladem, mijając miejsce katastrofy i zostawiając tonących swojemu losowi. Jeden z rozbitków dopłynął do galery, wczepił się w wiosło i sięgnął aż do okrężnicy. Nie przerywając wiosłowania, najbliższy galernik pochylił się jeszcze bardziej i ugryzł nieszczęśnika w dłoń, aż tamten rozluźnił uchwyt i zniknął. Ogarnęła ich ciemność tunelu.
— Strop się zawalił! — krzyknął ktoś z załogi.
— Nie! — wrzasnął jeszcze głośniej Ason, chcąc zapobiec wybuchowi paniki. — Widzę drugi koniec! To tylko niebo tak pociemniało, ale tunel jest cały!
Płynęli teraz dość wolno, po omacku znajdując drogę i nasłuchując chrobotu piór wioseł o skalne ściany. Gdy cuchnący wiatr dmuchnął im pyłem w twarze, wiedzieli, że są u wylotu tunelu. W końcu wynurzyli się na otwartą przestrzeń, skąd kanał prowadził już prosto ku morzu.
Ludzie przy wiosłach myśleli tylko o ocaleniu. Ason wydawał komendy nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na brzegu wszelako Inteb uznał potem ten właśnie odcinek drogi za najstraszniejsze doświadczenie. Na brzegach kanału gromadzili się ludzie, często całymi rodzinami. Byli to mieszkańcy pobliskich gospodarstw i wiosek, a wszyscy szukali ocalenia, zawodząc przy tym i jęcząc tak głośno, że ich krzyki przebijały się nawet przez nieustanny huk wulkanu. Wyciągali przy tym ręce ku statkowi, który przepływał naprawdę blisko, a jednak pozostawał dla nich nieosiągalny. Spadał na nich pył, a oni trwali tak, aż kolejno zamieniali się w identyczne, brudnożółte figury. Mężczyźni, kobiety wyciągające przed siebie dzieci, żeby chociaż je ocalić, zostawali z tyłu, statek płynął dalej. Podobnie nie reagowała na lamenty załoga atlantydzkiego statku, który płynął z przodu. Niektórzy wieśniacy skakali do wody, ale niewielu umiało pływać. Tylko jeden mężczyzna unosił się jeszcze na powierzchni, gdy galera doń dotarła, ale uderzony wiosłem w twarz zniknął pod wodą.
Inteb starał się nie dostrzegać tego wszystkiego. Byle tylko dotrzeć do skalnej zatoki. Już tutaj wyczuwało się fale i należało oczekiwać, że morze będzie jeszcze bardziej wzburzone.
— Przerwać wiosłowanie — rozkazał Ason. — Postawić maszt, rozwinąć żagiel.
Szybko się z tym uporali. Żagiel nie był wielki, miał głównie wesprzeć wioślarzy i nie nadawał się na samodzielne źródło napędu, jednak należało oczekiwać, że na pełnym morzu będzie z niego niejaki pożytek. Gdy takielunek został rozwinięty, wiosła znów poszły w ruch, statek minął skalne ściany i zaczął oddalać się od Thery.
Prosto w objęcia sztormu. Lunął deszcz i z nieba prócz wody spadły całe tony pyłu wulkanicznego. Wiatr zerwał się jeszcze potężniejszy i zaczął szarpać brudnym żaglem, który trzeba było dodatkowo zabezpieczyć. Za nimi Thera pluła wciąż pyłem i kamieniami.
— Zły wiatr — powiedział Ason, uderzając pięścią w reling. — Z północy. Jeśli nie będziemy uważać, ciśnie nas na wybrzeże Krety i albo zginiemy, albo znów wpadniemy w ręce Atlantydów. — Spojrzał krzywo na niebo, na ledwo widoczny krąg słońca. — Musimy skręcić na północny zachód albo nawet na zachód, ale musimy żwawo wziąć się do roboty.
O zachodzie słońca wiatr nie stracił na sile, a wręcz przeciwnie. Połowa załogi wiosłowała, reszta spała na błotnistym posłaniu w zęzach. Statek został nieźle zaopatrzony na drogę, a poprzedni pasażerowie nie zabrali niczego z zapasów. Dzięki temu teraz napili się wody, przepłukali spalone gardła, podjedli chleba, sera i zielonych oliwek. Ason legł bez ruchu na koi w maleńkiej kabinie i Inteb natarł jego poranione ciało kojącą oliwą. Wyczerpanie i ból zrobiły swoje. Lewa ręka młodzieńca nabrzmiała jak melon, palce przypominały serdelki. Ason położył dłoń na piersi i momentalnie zasnął.
Gdy się obudził, było ciemno, a statek miotany falami pojękiwał w wiązaniach, na zewnątrz szalała wichura. Inteb położył mu dłoń na ramieniu.
— Jesteśmy blisko brzegu! — krzyknął ze wszystkich sił. — To fale łamią się na skałach! Wioślarze ledwo się trzymają, nie wiem, na ile jeszcze starczy im sił!
Ason potrząsnął głową, by odpędzić pulsujący ból i zbierającą się przed oczami mgłę, potem dźwignął się na nogi i poszukał w ciemnościach zamocowanej w pobliżu amfory. Palce natrafiły na srebrny kubek przymocowany łańcuszkiem do uchwytu naczynia. Napełnił go i łyknął tęgo. To było wino, nie woda, ale i tak osuszył kubek dwukrotnie, nim poczuł się lepiej.
Na pokładzie wiatr zwalał z nóg. Deszcz ustał jakby, ale na pokład spadała unoszona z grzbietów fal piana. Ciemność panowała nieprzenikniona, jednak gdzieś po lewej burcie słychać było odległy huk przyboju.
— Chyba głośniej słychać! — krzyknął Inteb.
— Żagiel trzyma jeszcze?! — spytał Ason.
— Musieliśmy go opuścić, bo chciał odfrunąć!
— Podnieść znowu. Same wiosła nigdy nas nie ocalą!
Przy stawianiu żagla stracili jednego człowieka, który wypadł za burtę porwany nagłym podmuchem wiatru. Zniknął bez śladu. Pozostali byli bliscy podzielenia jego losu, tylko siła napierających na wiosła ramion i kruchy, drewniany kadłub sprawiły, że nie zostali pożarci przez wodny żywioł. Z żagla został rychło tylko strzęp, ale i on się przydał.
Wydawało się, że noc nigdy się nie skończy. Wioślarze byli zupełnie wyczerpani, ale nie ustawali. Gdy któremuś omdlewały ramiona, zabierał się do wybierania wody i pracował wiadrem, aż znów mógł siąść do wioseł.
Powoli nadchodził świt. Pokryte ciężkimi chmurami niebo nie tyle pojaśniało, co poszarzało lekko, a po paru chwilach popielata, zalana w części galera ukazała się ich oczom. Wioślarzy było mniej, znacznie mniej niż wieczorem, wszelako Tydeus stał wciąż tam, gdzie spędził całą noc, przy piórze sterowym. Aias podniósł głowę znad wiosła i uśmiechnął się do Asona. Mimo zaawansowanego wieku on jeden nie ustał ani na chwilę w pracy.
Po lewej burcie, nie dalej niż dwadzieścia stadiów, mroczniał brzeg Krety. Niebo za rufą było wciąż niemal czarne, jednak gdzieś z przodu mrok zdawał się znikać, jak ucięty nożem. Inteb zamarł z wiadrem w dłoni i spojrzał na wołającego go Asona. Młodzieniec wskazywał na prawo. Inteb przetarł zaczerwienione, piekące oczy.
— Czy to wschodni cypel wyspy?
Inteb wspiął się na pokład i spróbował dojrzeć cokolwiek w półmroku.
— Trudno orzec. Równie dobrze możemy patrzeć na główny masyw Krety. Niedługo się dowiemy.
— Gdy już go miniemy, będziemy mieli dość miejsca, by ruszyć z wiatrem bez ryzyka, że wpadniemy na skały.
Gdy to mówił, rozległ się ostry trzask pękającej liny. Była to jedna z lin mocujących żagiel. Pracowała ciężko przez całą noc, aż w końcu nie wytrzymała. Końcówka liny zakreśliła łuk nad głowami załogi, a pozbawiony podpory maszt zachwiał się niebezpiecznie.