Выбрать главу

Ason pierwszy rzucił się z mieczem ku linom mocującym dół żagla, ale maszt nie poczekał na niego, tylko trzasnął jak patyk. Ason odtoczył się na bok i uniknął przygniecenia. Zanim uwolnił się spod płóciennej płachty, było już po wszystkim.

Maszt runął za burtę, miażdżąc przy tym reling i jednego wioślarza. Teraz, gdy żagiel zniknął, a wiosła ustały, fale poniosły bezwładny kadłub prosto na skalisty brzeg Krety.

7.

Raz jeszcze napięli obolałe mięśnie, raz jeszcze poranionymi dłońmi chwycili drzewce wioseł. Wiatr gnał ich na skały. Przewrócony maszt i opadający za burtę żagiel stanowiły poważny balast, który utrudniał posuwanie się do przodu. Z drugiej jednak strony balast ten stawiał dodatkowy opór wysokim falom. Na razie więc nie usuwali go, wiosłowanie było ważniejsze.

Walczyli o przetrwanie: Brzeg przesuwał się, niknął za rufą, ale był coraz bliżej. Widać już było wyraźnie wyłaniające się z wody mokre skały. Wiosłowali. Aż kolejno zaczęli omdlewać z wyczerpania. Ale przytomnieli i znów łapali się za znienawidzone wiosła. Cypel sięgał daleko w morze, szare ramię lądu wyciągające się po ofiarę. Kilka ostatnich minut najbardziej dało im się we znaki, gdyż piana przyboju docierała już na pokład. Udało im się jednak opanować galerę.

Przed nimi rozpościerało się otwarte morze. Wyspa Kreta oddalała się teraz gwałtownie, malała. Widać było jeszcze jeden, mniejszy już cypel, ale ten powinni ominąć bez trudu.

— Przestać wiosłować — zawołał Ason chrapliwie. Był zbyt zmęczony, by pójść napić się.

— I co teraz, góralu? — spytał oparty o drzewce wiosła Aias. — Obu nas zaniosło daleko od domu.

— Teraz? — Ason wstał jednak i przeciągnął zbolałe mięśnie. — Staniemy w dryfie. A potem może coś wymyślisz.

Aias wzruszył ramionami i spojrzał na swoje dłonie. Nawet jego zrogowaciała skóra pokryła się krwawymi bąblami.

— Na jakiś czas dość mam wiosłowania, tyle tylko powiem. — Przechylił się przez burtę i zanurzył ręce w wodzie.

Zjedli posiłek na tylnym pokładzie, zapili obficie winem zmieszanym z wodą. Ktoś przyniósł pitos oliwek, które jedli całymi garściami, był też krąg żółtego sera. Odcinali spore kawały i przeżuwali. Zwykły prowiant, ani mniej, ani więcej, akurat to, do czego przywykli. Nawet Inteb pożarł łapczywie swoją porcję, zapominając na chwilę o obolałych dłoniach. Tydeus doczekał się zmiany przy piórze sterowym i ciężko opadł na pokład.

— Jesteś marynarzem, Tydeusie — powiedział Ason. — Twój ojciec, Agealos, miał spory statek, pewnie na nim pływałeś?

Tydeus przytaknął z ustami pełnymi sera.

— Co mamy na kursie? I co teraz zrobimy?

Tydeus zerknął na niebo i coraz dalszy brzeg.

— Do Myken w ten sposób nie wrócimy — stwierdził.

— Też tak myślę. Co leży przed nami?

— Głębia wodna pełna potworów, co pożerają statki… Nic.

— Zawsze coś jest. Nie możemy popłynąć na Kretę, by się poddać, nawet gdybyśmy chcieli. Minęliśmy już wyspę. Czy mamy przed sobą jeszcze jakieś inne wyspy?

— Żadnej.

Ludzie przy wiosłach zadrżeli słysząc to słowo. Zawsze żeglowali w ten sposób, by nie tracić lądu z pola widzenia, choćby to były wyspy, jak Cyklady, to nim jedna ginęła za rufą, następna pojawiała się przed dziobem. W nocy lub na czas sztormu zawsze można było wylądować na jakiejś plaży. Bo i jak inaczej? Ocean to pustynia gorsza od najbardziej nawet zapomnianego przez ludzi zakątka, bo pozbawiona znaków. Jeśli straci się ląd z oczu, to jak wrócić? Można wprawdzie poznać strony świata po położeniu słońca, ale co zrobić, jeśli niebo się zachmurzy? Płynąć z dala od brzegu to czyste szaleństwo. A teraz właśnie Kreta niknęła im z oczu, a wiatr nie pozwalał zawrócić i niósł coraz dalej, w pustkę, gdzie tylko woda i woda.

— No to po nas — powiedział jakiś wioślarz. — Zginiemy wszyscy.

— Ale jeśli wiatr zmieni się w porę, to zdołamy zawrócić.

— A jeśli się nie zmieni?

— Jedna chwila — wtrącił się Inteb. Wyjął sztylet i przyklęknął na pokładzie. — Nie jestem kapitanem ani marynarzem, ale znam trochę tę część świata. Uczyłem się matematyki i geografii. Jestem też Egipcjaninem i przypłynąłem z Egiptu. Pokażę wam, jak tego dokonaliśmy. Płynęliśmy wzdłuż brzegu, o tak — wyrysował nożem na desce falistą linię. — Mijaliśmy miasta i wyspy, aż dopłynęliśmy do Argolidy i portu Tyryns. — Spojrzał na wydrapany na pokładzie półokrąg. — Stamtąd popłynęliśmy na There, a teraz minęliśmy Kretę i zmierzamy w tym kierunku, prosto w pustkę morza.

Wszyscy przyglądali się w milczeniu prowizorycznej mapie. Ostrze noża znalazło się znów w punkcie wyjścia.

— Sami widzicie. Tu jest Egipt, Nil i Teby. One tam są, gdzieś za horyzontem, dokładnie w tym kierunku. — Wskazał nożem na fale. Inni też spojrzeli. Nie dostrzegli oczywiście niczego i ponownie zwrócili wzrok na Egipcjanina.

— Ale jak daleko? — spytał ktoś i Inteb wzruszył ramionami.

— Nie wiem, ale mogę powiedzieć, że jeśli dość długo będziemy płynąć na południe, dotrzemy do brzegu. Wydaje się też, że nie mamy wielkiego wyboru. Wrócić nie możemy, nawet na Kretę, pod wiatr nie popłyniemy. Kreta niedługo zniknie za horyzontem, a co potem? Możemy tylko dać nieść się wiatrowi i modlić nie o to, aby ustał, ale żeby czym prędzej zagnał nas do brzegu Afryki.

Tyle tylko im pozostało. Sztorm nie ustawał, nawiedzały ich częste szkwały, jednak maszt i żagiel działały jak kotwica, przez co wiatr zbytnio nimi nie miotał. Ason został z kilkoma jeszcze ludźmi na wachcie, by sterować i wybierać wodę, reszta zasnęła tam, gdzie kogo dopadło zmęczenie. Minął dzień, potem noc, aż o świcie drugiego dnia wichura osłabła i morze wygładziło fale. Ason był wciąż na nogach, ciężko oparty o pióro sterowe, gdy niebo pojaśniało na wschodzie. Przez luki w chmurach wyjrzały gwiazdy. Kilka minut później na pokładzie pojawił się Inteb. Zamrugał zdumiony dziwną, czerwoną poświatą ogarniającą niebiosa i kąpiącą świat w krwawym blasku.

— Co to jest? — spytał, ale Ason tylko potrząsnął głową.

— Wschód słońca. Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Całe niebo stało w płomieniach, nie tylko na wschodzie, gdzie z wolna podnosiła się pomarańczowa kula słońca, ale ze wszystkich stron. Coraz rzadsze chmury płonęły szkarłatem. Kto żyw podziwiał to widowisko w milczeniu. Dopiero, gdy słońce wzniosło się wyżej, niesamowite barwy zaczęły zanikać.

— Widziałem raz coś podobnego, ale to było na pustyni — powiedział Inteb. — Podczas burzy piaskowej, wtedy słońce też tak poczerwieniało od drobin piasku, które zawisły w powietrzu. Może to pył z Thery, chociaż trudno uwierzyć, żeby było go aż tyle.

— Wierzę w moc boską. Co bogowie zechcą, to zrobią. To ich niebo. — Ason zachwiał się i oparł o wiosło. Zdumienie pozwoliło zapomnieć mu na chwilę o zmęczeniu. Inteb spojrzał nań zatroskany.

— Jak twoja ręka? I rany? — spytał. Ason wyprostował palce lewej dłoni. Skóra wciąż była zaczerwieniona, ale opuchlizna zaczęła schodzić.

— Z każdą chwilą lepiej. Strupy zaschły jak należy, nawet głowa nie boli mnie dzisiaj. Co innego mnie martwi. Wiatr ustał.

— Zatem możemy siadać do wioseł.

— I gdzie popłynąć? — spytał Ason.

— O tym już sam zdecydujesz. Wciąż jeszcze wieje lekko z północy. Gdybyśmy chcieli wracać na Kretę, przyjdzie nam zmagać się z wiatrem. Tymczasem przed dziobem mamy Afrykę.