— Jak daleko?
— Skąd mam wiedzieć, mogę tylko zgadywać. Bliżej, dalej… Trzeba podjąć decyzję.
— Już postanowiłem. Płyniemy na południe.
Mając słońce po lewej burcie zaczęli wiosłować.
Splątana masa żagla, lin i masztu została odcięta i rychło zniknęła za rufą. Wyznaczono wachty i wprowadzono racjonowanie żywności. Nikt nie protestował. Galernicy w większości synowie niewolników potrafili jedynie wykonywać rozkazy i nic nadto. Inni wioślarze rekrutowali się spośród wojowników wszystkich miast i krajów, które graniczyły z morskim imperium Atlantydy. Urodzeni w Argolidzie, na dalekich wyspach Ikarii i Samos, a nawet w takich miastach jak Byblos i Tyr, mówili odmiennymi językami, reprezentowali różne rasy i jedno tylko ich łączyło, wszyscy walczyli z Atlantydą, wszyscy zostali pokonani, pojmani w niewolę i przykuci do galery. Ich przeznaczeniem była odtąd ciężka praca za lichą strawę, lata wysiłku, choroby i śmierć… Ason uwolnił ich, uratował z kataklizmu, stając się tym samym wodzem całej grupy. Oni zaś, będąc prostymi ludźmi, uznali, że winni pójść zanim wszędzie, gdzie każe. Popluwając w dłonie chwycili za wiosła.
Inteb siadł w otwartych drzwiach kabiny i zaczął na kawałku pękniętego dzbana spisywać ich stan posiadania. Mógł z tego miejsca pilnować również kursu, wystarczyło śledzić układ cieni na pokładzie. Gdy zbaczali nadto na wschód lub na zachód, przekazywał sternikowi odpowiednie polecenie. Ason wyspał się solidnie i ostrzył teraz swój miecz, pracując osełką w kabinie. Obok ustawił sobie kubek wina z miodem, usypał garść rodzynek.
— Rodzynki — Inteb odhaczył kolejny punkt na swojej liście. — Jęczmień, ser, oliwki, oliwa z oliwek, trochę suszonych ryb z robakami. Nie będziemy głodować. Wino i woda, chociaż niektóre dzbany zaczynają już śmierdzieć. I jeszcze nici, płótno i igły do naprawy żagla, chociaż tego akurat już nie potrzebujemy. Smoła i deski do reperacji kadłuba też są, ale póki nie przybijemy do jakiegoś brzegu, nic nam po nich. Nadzorca opuchł całkiem grzecznie i trzyma jak ta lala, idealny szpunt. Wprawdzie przyznać trzeba, że śmierdzi nieziemsko i żaden wioślarz nie chce siedzieć obok niego. Jest też parę skrzyń należących uprzednio do zbrojmistrza i trochę majątku kapitana.
— A co w nich?
— Narzędzia do obróbki brązu, co by miało być. Trochę biżuterii, sporo ubrań. I jeszcze skrzynia z pieczęcią: złamałem tę pieczęć. W środku były trzy miecze i cztery sztylety, chyba część towaru na sprzedaż. Z istotnych rzeczy to już wszystko.
Ason spojrzał na swój kubek.
— A jak stoimy z winem i wodą?
— Na razie nie umrzemy z pragnienia.
— Jak długo potrwa to „na razie"?
— Jeśli będziemy oszczędzać, to starczy nam na dziesięć, może dwanaście dni. A potem ryby i tak zjedzą nadzorcę i zatoniemy.
— Coś humor ci się dzisiaj poprawił. Dotrzemy do lądu, nim go zeżrą?
— Sokologłowy Horus pewnie zna odpowiedź na twe pytanie, może wiedzą to też twoi bogowie z Olimpu, ale ja? Może okazać się, że morze jest jednak zbyt rozległe, możemy trafić na sztorm. Możesz nalać mi wina? Chyba bym się napił.
Ason wręczył mu srebrny kubek i Inteb zaraz uniósł go do ust. Upił solidny łyk z nadzieją, że mocny trunek złagodzi błądzący w podświadomości lęk przed śmiercią. Zapatrzył się w odmęty, jakby wypatrywał tam jakiegoś znaku i znów popił. Ason przyglądał mu się niespokojnie. Wiedział, że Egipcjanina coś trapi.
— Myślisz, że jest aż tak źle? Ty, który pokazałeś nam, jak mamy płynąć?
— Abstrakcyjny pomysł to jedno, a podjęcie decyzji, to drugie. Gdy proszą mnie o zbudowanie muru czy grobowca, to rysuję plany, sam nie muszę dźwigać kamieni. Mogę nawet oddać gotowe plany i pójść sobie, a inni dopilnują, by wszystko stanęło jak należy. Osobiste zaangażowanie nie jest konieczne. Zaproponować odbycie podróży takiej, jakiej nikt jeszcze nigdy nie przedsięwziął, to proste, w tym jestem dobry, ale wybrać się w taką podróż…
— Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.
— Ty nie, muskularny Asonie. Sądzę, że dla ciebie myśl i czyn to jedno, myślenie o bitwie oznacza początek walki.
— Zaczynasz przemawiać jak mój ojciec.
— Perimedes włada Argolidą i Mykenami, dlatego że potrafi myśleć nie tylko o walce. Tworzy sojusze, rozumie potrzebę budowania murów, pamięta o pozyskiwaniu brązu na miecze, bo bez nich nie ma walki. — Inteb nagle przypomniał sobie coś i spojrzał na Asona. — Właśnie. Brat twego ojca, Lycos. Tuż przed wyjazdem z Myken usłyszałem, że nie żyje.
— Skąd możesz to wiedzieć? Wyprawił się w daleką podróż, nie mogę powiedzieć ci, gdzie.
Inteb spojrzał na pokład i krzyknął do sternika, by ten poprawił kurs, poczekał, aż tamten odpowie i zastanowił się, czy powinien ujawnić całą prawdę.
— Znasz mnie od trzech lat, Asonie. Czy uważasz, że jestem ci przyjacielem? Czy uznajesz mnie za przyjaciela Myken?
— Tak, chyba tak. Ale byłeś na Atlantydzie…
— Wysłany z pewną misją przez faraona. Nic nie powiedziałem im o tym, co robiłem w waszym mieście.
— Wierzę ci. Wierzę ci, tym bardziej że zabiłeś dwóch ludzi w mojej obronie. Ale czemu pytasz?
— Bo wiem o twoim mieście więcej, niż sądzisz. Megaron znajduje się pośrodku miasta, a plotki rozchodzą się szybko. Żadna tajemnica nie utrzyma się zbyt długo. Wiem, że wasza cyna pochodzi z kopalni na pewnej wyspie na dalekiej, zimnej północy. Twój stryj Lycos zginął właśnie tam, kopalnia została zniszczona. Perimedes nie pogodzi się szybko z tą stratą.
— Jasne, że nie. Mój ojciec zawsze snuje wielkie plany. Święty brąz odgrywa w nich istotną rolę. Biedny Lycos, umrzeć w tak zimnym i wilgotnym kraju. Popłynąłem z nim, gdy tam wracał, ale odesłał mnie z pierwszym ładunkiem cyny. Był przekonany, że nikt tak nie wydrze cyny z głębi ziemi jak on. Byli jeszcze inni. Wielu zginęło?
— Wszyscy. Tylko twój kuzyn Phoros wrócił z wiadomością.
— Stary Koza, który uczył mnie fechtunku, Mirisati… Byliśmy przyjaciółmi. Trzeba ich pomścić, niech dziesięciu co najmniej zginie za jednego. Trzeba najechać na tę wyspę mieczem.
Ason zamyślił się głęboko, zapominając nawet o winie.
Dzień mijał, cienie rosły coraz dłuższe, a oni wiosłowali, aż gwiazdy pojawiły się na niebie. Inteb pokazał sternikowi gwiazdy przewodniczki i nakazał pilnować, by niezmiennie znajdowały się za rufą, jednak rychło chmury zakryły niebo. Wiosła znieruchomiały i wszyscy, poza nieliczną wachtą, poszli spać. Rano obudził ich deszcz. Morze burzyło się przez dwa dni i jedyne, co mogli zrobić, to pilnować galery, aby nie ustawiła się burtą do fali i wybierać wodę, by całość nie zatonęła. Trzeciego dnia sztorm ucichł, ale fale wciąż były wysokie, a niebo zachmurzone. W serca załogi zaczęła się zakradać czarna rozpacz. Wtedy to Ason musiał zabić niewolnika z Aleppo.
Był to mężczyzna o oliwkowej cerze, niemal równie ciemnej jak egipska, z długimi czarnymi włosami związanymi w kitę z boku głowy. Tam, gdzie się urodził, były tylko góry i rzeka, a za nimi sucha pustynia ciągnąca się aż ku krańcom świata. Morze ujrzał po raz pierwszy jako niewolnik Atlantydów, a wszystkie podróże odbywał dotąd w pobliżu brzegów. Dopiero teraz skosztował też po raz pierwszy w życiu wina zmieszanego z wodą i dziwnie jakoś szumiało mu w głowie. Gdy przestali wiosłować i fala zza burty zalała mu nogi, coś pękło w duszy nieboraka. Zerwał się z krzykiem.
— Wiosłujcie! Wracajcie. Na Kretę, do Atlantydów. Zginiemy tutaj.