Z pokładu większego od galery czarnego statku dobiegły gardłowe krzyki. Czarna była farba na jego wysokiej burcie, czarny łaciński żagiel zwinięty w poprzek masztu. Wrzaski nasiliły się, doszły jeszcze śmiechy i galera zadrżała, gdy statki zetknęły się i jeden z piratów zeskoczył na pokład dziobowy z liną i zaraz starannie ją uwiązał. Za nim skoczyli w dół następni, wszyscy wysocy, ciemnowłosi i brodaci z przepaskami odsuwającymi włosy sprzed twarzy. Jak dotąd intruzi ignorowali niewolników. Ason czekał, aż jak najwięcej obcych zejdzie na galerę. Nagle w drzwiach kajuty pojawił się mężczyzna w szacie o barwie spranej purpury, innej wyraźnie niż białe odzienie pozostałych. W dłoni trzymał bogato zdobiony miecz.
Ason zatopił ostrze swego miecza w piersi przybysza, odkopnął konającego, wyrwał mu broń z omdlewających palców i ryknął niczym prawdziwy mykeński lew.
Wioślarze zerwali się, zabijając najbliżej stojących piratów. Aias zdzielił pięścią czarnobrodego wojownika, a uczynił to z takim impetem, że tamten wpadł na kamrata. Nie czekając aż się pozbierają, Aias cisnął obu za burtę.
Kiedy minęła pierwsza chwila zaskoczenia, Sydończycy zaczęli się bronić, dobyli oręża i ściągnęli posiłki. Byli dzielnymi mężami i ani myśleli uciekać. Wraz z napływem nowych wojowników walka nabrała zaciętości.
Ason oczyścił mieczem pokład dookoła, ale zamiast dołączyć do swoich, wspiął się na reling i ruszył na pokład czarnego statku. Z góry ciśnięto weń włócznią, ale młodzieniec opuścił głowę i grot ześliznął się po hełmie. Zanim ktokolwiek zdołał zamierzyć się na niego powtórnie, Ason uniósł dłoń z mieczem i pozostało mu tylko odepchnąć trupa i skoczyć na wrogi pokład. Trzymając zdobyczną włócznię, ruszył przed siebie tak jak rolnik, który dzierżąc sierp przemierza równym krokiem łąkę.
Nie ma sposobu, aby zatrzymać wojownika w pełnej zbroi. Owszem, inny chroniony pancerzem podobnie mąż może stawić mu czoło, a wówczas walka kończy się wygraną lepszego, ale sama broń na nic się tu zdaje. Włócznie odskakują od napierśnika, miecze szczerbią się na hełmie, brązowe nagolenniki chromą nogi przez uszkodzeniem ścięgien. Ason zaś wychowany przede wszystkim na wojownika parł teraz niczym fala morska dążąca ku plaży. Spoglądając spod okapu hełmu starannie wybierał cele, zatapiając miecz w niczym nie chronionych ciałach tych, którzy mieli pecha stanąć mu na drodze.
Ciął, kłuł i z wolna na pokładzie zaczęło się robić puściej. Ci, którzy zaatakowali galerę, próbowali wrócić na swój statek, próbowali go odzyskać, ale zaraz dosięgły ich ciosy wymierzone z dołu. Napastnicy zrozumieli, że śmierć zagląda im wszystkim w oczy, ale nie zaniechali walki. Byli to silni mężowie i dobrzy szermierze, potykali się dzielnie tak w pojedynkę, jak i razem, ale z każdą chwilą było ich mniej, chociaż ostatni walczył równie ofiarnie, jak pierwszy, i umarł z przekleństwem na ustach.
Krew przestała w końcu płynąć, ciała odarto z odzieży i wyrzucono za burtę. Galernicy też ucierpieli, ale ich straty nie były dotkliwe. Płytkie rany przemywano olejem i słoną wodą tak długo, aż ustąpiło krwawienie. Wszelako jeden mężczyzna z bujną brodą, milczek z Salamis, otrzymał głębokie cięcie w brzuch i musiał trzymać cały czas brzegi rany razem, aby mu się nie wylały wnętrzności. Nie próbował nawet zatamować krwi, ostatecznie śmierć z wykrwawienia była najłagodniejszym sposobem odejścia, wszyscy to wiedzieli. Dali mu wina, chociaż nie był w stanie pić, usiedli obok, pogadując doń i żartując, aż zamknął oczy i zmarł.
Ason też sięgnął po wino z wodą i dopilnował, by każdy dostał trochę trunku. Potem, gdy wszyscy jeszcze cieszyli się głośno zwycięstwem, zawołał ich na wysoki rufowy pokład. Chciał podzielić się z nimi pomysłem, który zaświtał mu, gdy tylko obcy żagiel pokazał się na horyzoncie.
— Znam ten brzeg — obwieścił. — Żeglowałem tu niegdyś. Dzień żeglugi w tę stronę leży Egipt. Możecie tam płynąć, jeśli chcecie. Dostaniecie swą część łupu ze wszystkiego, co jest na galerze i na zdobytym statku.
Rozległy się kolejne okrzyki radości, bowiem co bardziej wścibscy wioślarze zerknęli już do luków czarnego statku, znajdując płótno, butle oliwy, a nawet rzeźby z kości słoniowej, które wszędzie były w cenie. Ason poczekał, aż emocje sięgną zenitu i starannie wybrawszy chwilę, pociągnął swą przemowę dalej.
— Zrobicie, jak zechcecie, aleja płynę gdzie indziej, na zachód i proszę najlepszych spośród was, by zechcieli ruszyć ze mną. Miniemy Słupy Heraklesa i pożeglujemy na wyspę Yern, by pomścić mego wuja i współbraci, którzy tam zginęli. Przywieziemy stamtąd cynę, cały statek cyny, która więcej jest warta niż złoto czy srebro, a każdy dostanie swoją część. Pytam was teraz, mężowie, którzy odbyliście podróż przez ocean, podróż jakiej nie odbył nikt nigdy, którzy walczyliście i zwyciężyliście piratów, czy jest coś takiego na tym świecie, czego jeszcze się lękacie? Czy popłyniecie ze mną do krain, które człowiek rzadko ogląda? Czy chcecie wrócić do domów bogaci? Kto zostaje ze mną?
Odpowiedź mogła być tylko jedna, gremialny ryk radości, jeden, potem następny i następny. Jak mogliby odmówić? Przecież przekonali się już, że potrafią wszystko, absolutnie wszystko! Ason upuścił miecz na pokład i drugą ręką podrzucił włócznię, złapał ją w prawą dłoń. Z imponującym zamachem cisnął drzewce wysoko w powietrze. Włócznia wzbiła się prosto w zachodzące słońce, które zabarwiło grot złotem. Przez chwilę zdawało się, że włócznia dosięgnie ognistej kuli, ale i tak poleciała daleko, jako patyk ledwie niknąc pod falami. Wiwaty tymczasem nie ustawały.
Ason pochylił się, by podnieść miecz, a prostując grzbiet ujrzał Inteba. Egipcjanin spoglądał na młodzieńca z lekkim uśmiechem na ustach.
— Od początku tak to sobie zaplanowałeś, co? — spytał.
— Tak. Od kiedy powiedziałeś mi o Lycosie i innych, szukałem sposobu, aby zdobyć statek i popłynąć po cynę. A teraz mamy już statek, i to z załogą. Powrót do Myken i przygotowania do ponownego wypłynięcia zabrałyby całe tygodnie, a po co trwonić czas? Stąd jest całkiem blisko na zachodnie morze. Mój ojciec tyle mówił o cynie, że nawet ja wiem dobrze, jak bardzo jest potrzebna. I to teraz, póki jeszcze Atlantyda lizać będzie rany. Stracili wiele statków i ludzi, może nawet sam Atlas zginął, chociaż to chyba byłby już nadmiar szczęścia i trudno na to liczyć. Trzeba na nich uderzyć, teraz, póki mamy szansę. A do tego trzeba cyny.
— Mówisz zupełnie jak Perimedes.
— On jest królem, a ja jestem jego synem. Ale co z tobą, Intebie? Zdaje się, że nie cieszyłeś się równie głośno jak inni.
— Zawsze jestem ci rad, Asonie, chociaż czasem zbyt głośno tego nie okazuję. Jesteśmy blisko Egiptu, blisko mego domu. Faraon nałożył na mnie konkretne obowiązki. Czy nie powinienem jednak tam wrócić?
— Czy powinieneś? Możesz ruszać z nami. Bez ciebie czuć się będę jak bez prawej ręki. Kocham cię jak brata.
— I ja cię kocham, Asonie, chociaż niewiele to ma wspólnego z miłością braterską. — Wziął go w ramiona i przytulił swój policzek do jego szorstkiego i spoconego policzka, na którym schły z wolna krople krwi. — Kocham cię i pójdę z tobą wszędzie, gdzie tylko zapragniesz mnie zabrać.
KSIĘGA DRUGA
1.
Drzewa i gęste zarośla podchodziły do samej linii wody. Powietrze było parne i nieruchome, z rzadka tylko jakiś podmuch przedostawał się przez barierę zieleni, owiewając spracowanych galerników wilgocią. Czarny statek płynął u stóp klifu niczym gigantyczny żuk wodny walcząc wytrwale z prądem. Wiosła podnosiły się i opadały na podobieństwo nóg ospałego, ale upartego owada. Żagiel zwinięto, wiatr był zbyt słaby, a gdy się zrywał, to i tak wiał w odwrotnym kierunku. Wioślarze przeklinali przy każdej okazji, gdy tylko udało im się złapać oddech, a sternik pilnował, aby trzymać się blisko brzegu, gdzie prąd nie był taki silny i nie znosił ich.