Po drugiej stronie cieśniny, na północ od nich, sterczała ku niebu szara, potężna skała, był to jeden ze Słupów Heraklesa. Gdy pierwszy raz ujrzeli go, stłoczyli się przy relingu, pokazując sobie zjawisko i pokrzykując. Teraz widok skały napawał ich obrzydzeniem. Chociaż godzina mijała za godziną, a oni wiosłowali z całych sił, to kształt oddalał się z wyjątkową powolnością. Wiadrami czerpali wodę zza burty, by zlać nią spoconą skórę i rozpalone słońcem głowy. Tutejsza woda była zimniejsza i nie tak słona jak na południu. Obecny etap podróży okazał się najtrudniejszym od czasu zdobycia statku piratów. Wypacając ostatnie krople wspominali dawne, spokojne dni i niegdysiejszą obfitość jadła. Od tamtego dnia wiatr im sprzyjał. Płynęli wzdłuż wybrzeża Afryki. Wieczorami dobijali do brzegu, gdzie zaopatrywali się w świeżą wodę i nocowali. Często wtedy polowali i mięsa im nie brakowało. Najlepszy był w tym Ason, on też miał najcelniejsze oko. Jednym rzutem włóczni potrafił powalić jelenia, ta sztuka nie udawała się nikomu innemu. Dni płynęły im bez trosk, nocami opowiadali sobie stare historie o pułapkach czyhających na statki żeglujące po tych wodach i zaśmiewali się do łez.
Potem szczęście przestało im sprzyjać. Natrafili na przeciwny prąd, a na dodatek wiatr zmienił kierunek i przez trzy dni czekali na brzegu, aż pogoda się poprawi. Bezskutecznie. Chcąc nie chcąc, musieli zasiąść do wioseł.
Nie było to szczególnie przyjemne. Przez cały dzień, od świtu do zmroku, pracowali ciężko, aż nieprzychylna cieśnina została za rufą i wypłynęli znów na otwarte morze. Z pomocą wiatru dotarli do przeciwległego brzegu. Tuż przed zachodem słońca bryza ustała i bez wysiłku znaleźli zatokę pośród skał. Zjedli łapczywie pierwszy od rana posiłek i szybko usnęli.
Ason tymczasem przysiadł w kabinie, nalał oliwy do kamiennej lampy, ułożył knot w naczyniu i zapalił.
— Teraz musimy zastanowić się nad dalszą trasą — powiedział.
— Bez map?
— Lycon nie miał żadnych map, a znalazł drogę i wszystko mi objaśnił. Od Słupów Heraklesa musimy płynąć na północ wzdłuż wybrzeży, aż ląd się skończy i…
— I świat się skończy, a my pogrążymy się w otchłani.
— Chyba nie jesteś dziś w najlepszym humorze, In-tebie.
— To przez to całodniowe stanie przy sterze i patrzenie na innych jak wiosłują. Naleję ci wina.
Ason cmoknął i przeciągnął się tak, że aż mu stawy zatrzeszczały. Razem z innymi siedział cały czas przy wiosłach.
— Weź ten kawałek stłuczki i coś do drapania, a zrobimy mapę.
Inteb położył skorupy naczynia na stole i spojrzał wyczekująco na Asona. Ten zacisnął prawą dłoń w pięść, potem rozluźnił ją częściowo i uniósł kciuk pionowo do góry.
— No i mamy.
— Nowy kłopot?
— Nie, mapę. — Przysunął dłoń grzbietem do skorupy. — A teraz obrysuj ją, ale wyraźnie.
Gdy szkic był gotów, Ason spojrzał nań z uznaniem i postukał w miejsce, gdzie wcześniej tkwiła podstawa małego palca.
— Tu jest cieśnina między Słupami Heraklesa. Kciuk wskazuje północ. Tak zatem najpierw popłyniemy na zachód wzdłuż dolnej krawędzi dłoni do knykcia małego palca. Potem skręcimy na północ, mijając knykcie wszystkich palców. Każdy oznacza ujście wielkiej rzeki, są takie cztery po drodze, tyle, ile palców. Musimy minąć je wszystkie. Potem dotrzemy do wielkiego przylądka, gdzie zmienimy kurs na wschodni. Dotrzemy aż do podstawy kciuka, skąd znów pożeglujemy ku północy. Na szczycie kciuka nasz kurs zacznie zmieniać się na północno-zachodni. Jedna dłoń starczy za całą mapę.
— A co będzie, gdy kciuk się skończy?
— Przyjdzie pora, by przepłynąć morze. Gdy tylko linia brzegu znów skieruje się na wschód, my skręcimy na północ, ku wyspie Yern. Akurat w tym miejscu jest taka mała wysepka, nazywa się Uzend. Przepłyniemy między nią a stałym lądem, zależnie od wiatru, i jeden dzień potem i jedną noc, przy dobrym wietrze i czystym niebie, zajmie nam droga do wyspy Yern i krainy Albich.
— To odmienne szczepy?
— Bardzo odmienne, ale jak bardzo, sam się przekonasz.
Ason zdjął tunikę i położył się na brzuchu, Inteb zaś wylał sobie nieco oliwy na dłonie i zaczął wcierać ją w muskularny grzbiet i ramiona młodzieńca. Zanim masaż dobiegł końca, Ason już pochrapywał.
Następne dni nie różniły się prawie jeden od drugiego. Minęli ujście wielkiej rzeki, gdzie spłoszyli jakiś stateczek. Uciekł w górę nurtu, ale nie trudzili się podejmowaniem pościgu. Mijana kraina wyglądała na górzystą, brzegi jednak były dość żyzne, obfitowały w strumienie, zwierzynę płową i dzikie świnie, na które zastawiali sidła zwykle u wodopojów.
Tylko raz ujrzeli jakiś ślad działalności człowieka na lądzie — słup dymu wzbijający się pionowo w bezchmurne niebo. Wylądowali na plaży i ostrożnie, jakby tropili zwierzynę, zbadali owo miejsce. Ogień rozpalili po przeciwnej stronie kopca niż ta, z której wiał wiatr. Kopiec, usypany na wysokość dwukrotnego wzrostu mężczyzny, wykorzystali jako osłonę. Wkoło ognia siedziała liczna rodzina i w radosnej atmosferze piekła sobie całego wołu. Dopiero gdy zza wzniesionego po tej stronie kopca kamiennego muru wyłonili się zbrojni mężowie, całe towarzystwo rozpierzchło się z piskiem. Ason i jego ludzie wybuchnęli śmiechem i zaciągnęli wołu na statek, zanosząc się rechotem, ilekroć w krzakach mignęła im wystraszona twarz tubylca. Bez dwóch zdań, miła podróż.
Gdy ukierunkowane na linii północ-południe wybrzeże skończyło się, mapa doprowadziła ich do rozległej zatoki ze sporą połacią lądu po drugiej stronie.
— To tutaj — powiedział Ason. — Pamiętam kształt tej wyspy. Ma piaszczystą zatoczkę, w której wtedy wylądowaliśmy. Jest tam strumień, w którym napełnialiśmy bukłaki wodą. Potem ruszyliśmy od brzegu, na pełne morze.
— W tym mamy już niejakie doświadczenie — powiedział Inteb. — Dalej się pływało.
Ponieważ załoga nie lękała się utracić brzegu z pola widzenia, tak i ten, ostatni już, etap podróży nie budził niczyjego niepokoju. Od pierwszego dnia po walce wiatry i morze im sprzyjały, żegluga przychodziła bez trudu, deszcze były rzadkie, jak na tę porę roku. Na dodatek u kresu drogi czekały na nich pokłady cyny, a to oznaczało bogactwo.
Przez siedem dni wiatr wiał z zachodu, zmuszając ich do oczekiwania w zatoczce. Uzupełnili zapasy słodkiej wody, sprawdzili takielunek, wymienili nazbyt zużyte liny. Uszczelniono wszystkie, nawet niewielkie przecieki. Gdy ta robota dobiegła końca, jeden z wioślarzy sporządził sieci ze sznurka i nałapali tłustych ptaków, które urządziły sobie gniazda na gałęziach drzew. Oblepili je gliną i upiekli w żarze. Rankiem ósmego dnia Ason obudził się jeszcze przed świtem i wyszedł na podkład, aby sprawdzić, jaka panuje pogoda. Aias trzymał wachtę oparty o reling. Zwilżył palec śliną uniósł go wysoko.
— Wieje z południa — powiedział. — Czy na taki wiatr czekaliśmy?
— Dokładnie. Obudź wszystkich.
Raz jeszcze zostawili brzeg za rufą i wpłynęli na pusty wodny przestwór, chociaż tym razem z rozmysłem. Sternik uważnie obserwował oddalający się ląd, by nie zboczyć z kursu już na samym początku, a Inteb śledził drogę słońca. Morze było spokojne, długa fala kołysała ich łagodnie. Białoskrzydłe ptaki morskie podążyły za nimi na ocean, krzycząc głośno i nurkując po ukazujące się w kilwaterze ryby. Wiatr niósł ich żwawo i nikt nie zwrócił uwagi na rozbudowane chmury, które po południu wyjrzały zza horyzontu. Groźnie zaczęły zresztą wyglądać dopiero o zmierzchu. Słońce zaszło jednak czyste i jasne. Widoczność była bardzo dobra. Wypatrywali śladu lądu i robili zakłady, komu pierwszemu szczęście dopisze.