Выбрать главу

— Takich tu nie znajdziesz — powiedział Koza, wskazując na mroczniejącą puszczę.

— Tyle to sam wiem. Czy cała wyspa jest taka?

— Te regiony, które widzieliśmy, to i owszem. Dwa lata temu zapuściliśmy się nieco dalej, Lycos handlował trochę z różnymi szczepami. Wszędzie puszcza, i to tak gęsta, że przejść przez nią nie sposób, tylko wyższe góry wolne były od drzew. Pięć dni marszu stąd żyją szczepy, które niczym wielkie krety sypią kurhany, stawiają kamienne kręgi. Szkaradzieństwo.

— A po co to robią?

— Ich spytaj. Jedno plemię, zwą się Uala, dotarliśmy do nich swego czasu, ma duży podwójny krąg. Niebieskie głazy z wierzchołkami pomalowanymi na czerwono. Zupełnie jak wetknięte pionowo w ziemię gigantyczne kozie kutasy. Sprośni są ci tubylcy…

— Co to było? — Mirisati wskazał mieczem kępę wrzosów na skraju lasu.

— Niczego nie widziałem. — Koza wpatrzył się w to samo miejsce, ale zapadający mrok zacierał kształty.

— A ja owszem. Lis, a może i jeleń. Przydałoby się trochę świeżego mięsa. — Wspiął się na szczyt wału, aby się lepiej przyjrzeć.

— Wracaj! To mogło być wszystko.

— Nie ma się co bać cieni, staruszku. Nie zrobią krzywdy.

Mirisati roześmiał się i już miał zeskoczyć, gdy nagle coś świsnęło w powietrzu. Oszczep wbił się głęboko w szyję wojownika, strącając go z hałasem na sam dół. Legł z rozrzuconymi nogami i zdumieniem zastygłym w szklistych oczach. Objął jeszcze dłonią drzewce i zmarł.

— Alarm! — krzyknął Koza. — Alarm! — powtarzał raz za razem, uderzając mieczem o tarczę.

Następne włócznie nie nadleciały, ale kiedy Koza wychylił się ostrożnie ponad obwałowanie, ujrzał biegnących od strony lasu ludzi. Poruszali się szybko i cicho jak wilki. Pomimo zimy byli nadzy, mieli tylko krótkie skórzane spódniczki. Jeden, który biegł na przedzie, usiłował trafić w Kozę oszczepem, ale wojownik bez trudu wykonał unik. Widocznie tej broni napastnicy używali głównie do polowań, pozostali bowiem nieśli tylko okrągłe tarcze i kamienne topory bojowe. Kilku miało zawieszone na szyi noże. Wszyscy byli białowłosi, z bujnymi, równie białymi wąsami. Nadciągali w wielkiej liczbie.

— Abuabu! — krzyknęli przenikliwie, docierając pod wał. Wrzask ten miał napełnić serce wroga strachem i skłonić go do ucieczki. Koza ani drgnął.

— Yerni! — zawył i usłyszał, jak w obozowisku podniosła się wrzawa. Nie dali się zaskoczyć, będą walczyć. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy ujrzał, jak z lasu wysypują się kolejne grupy nagusów. Śnieg przestał padać. Koza zobaczył wyraźnie tłum wypełniający całą szerokość doliny. Nigdy jeszcze nie spotkał ich tylu naraz. To chyba cały szczep, może nawet nie jeden.

Z tyłu rozległy się szybkie, ciężkie kroki. Nie był już sam. Zatem czeka ich bitwa.

Gdy pierwsi napastnicy zaczęli się wspinać na wały, Koza skoczył na szczyt i potrząsnął mieczem.

— Chodźcie, kozi synowie! Zobaczcie, jak biją się Mykeńczycy.

Uniósł tarczę, odbijając cios topora, i zatopił miecz w trzewiach wroga. Nie za głęboko, był doświadczonym wojownikiem. Lekko przekręcić i wyciągnąć ostrze. Zanim jeszcze pierwszy Yerni padł, Koza ciął następnego w kark, tarczą osłaniając się z boku przed toporem. I kolejnego, i jeszcze jednego, aż krew pociekła mu po mieczu i po dłoni. Coś boleśnie podcięło mu nogi, omal nie upadł. Krawędzią tarczy odepchnął napastnika, innych miał już za plecami. Wielu, zbyt wielu jak na jednego Mykeńczyka. Przemykali bokami, wyjąc przy tym jak wilki.

Poranione nogi poddały się. Koza upadł, ale zaraz uniósł broń, by ranić przynajmniej co bliższych wrogów. Znieruchomiał dopiero wtedy, gdy zdarto mu hełm i topór zmiażdżył kości czaszki. Ostry nóż zagłębił się w szyję, oddzielając głowę od tułowia.

Obok przebiegało coraz więcej wyjących tubylców. Zadeptany śnieg utracił dziewiczą świeżość, rychło okrywając się czerwienią.

2.

Mykeny

W szarym przedświcie miasto ostro odcinało się na tle nieba i mgiełki spowijającej odległe góry. Nadawało ton całej dolinie, to do niego biegły wszystkie wijące się między drzewami i polami drogi. Wzgórze, na którym znajdowały się skupiska domów, było u podstawy łagodnie zaokrąglone, potem jednak zbocza nabierały stromizny. U szczytu urwiska widniały grube mury niezdobytego grodu. Gdy tylko pierwsze promyki słońca wydobyły z szarego kamienia jasne barwy, niewidzialne dłonie otworzyły wielką bramę pod posągami stojących na zadnich łapach lwów. Nitki dymu i niezliczonych palenisk wspinały się z wolna w nieruchomym powietrzu prosto ku niebu. Pastuszek prowadził niespiesznie stadko kóz ścieżką między polami. Na drogach pojawili się mężczyźni i kobiety z pełnymi różnych dóbr koszykami w rękach. Zatrzymywali się, słysząc tętent kopyt, ze zdumieniem patrzyli na dwukonny rydwan nadciągający z grzechotem ku miastu.

Strażnicy z kordegardy też zerknęli z zaciekawieniem, gdy kopyta zastukały na kamiennym podjeździe. Woźnica wyraźnie się spieszył; jeden z koni pośliznął się i bliski był upadku, trzeba było dodatkowo go pogonić. Skoro gość zjawił się świtem, to znaczy, że jechał przez noc, co nie było bezpieczne. Nie uczyniłby tego bez wyraźnego powodu. Dziwne. W Mykenach nikt nigdy się nie spieszył, pory roku zmieniały się leniwie, deszcz zraszał ziemię, zboże wschodziło, młody inwentarz dorastał, stary szedł na rzeź. Po co się spieszyć, szczególnie po nocy, po co ryzykować okulawienie czy nawet stratę cennego konia.

— Teraz go poznaję! — zawołał strażnik, wskazując włócznią z brązowym ostrzem. — To Phoros, kuzyn króla.

Odsunęli się i unieśli broń w pozdrowieniu. Biały płaszcz Phorosa nosił ślady pryskających spod końskich kopyt grud ziemi. Rumaki były wyczerpane, powożący nie był w lepszym stanie. Nie oglądając się na boki, przybysz wprowadził pojazd przez bramę i mijając królewskie grobowce, ruszył na szczyt, ku sercu Myken. Niewolnicy podbiegli, by przytrzymać konie. Phoros z trudem zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i musiał przystanąć oparty o kamienny mur. Upiorna podróż. Nie powoził zbyt dobrze, na dodatek w głębi ducha bał się tych szlachetnych zwierząt. Mimo to przemógł strach i wyruszył w drogę. Tak jak poprzedniego dnia, kiedy to podczas rejsu wzdłuż wybrzeża wyciskał resztki sił z wyczerpanych wioślarzy. Król musi wiedzieć. Przystanął przy poidle dla koni, kilkakrotnie nabrał wody w złożone dłonie, obmył twarz i ramiona. Woda była jeszcze zimna po nocy, usuwała kurz, miłosiernie łagodziła zmęczenie. Otarł ociekające włosy i brodę połą płaszcza i zaczął się wspinać stronią ścieżką ku mieszkalnej części pałacu. Ledwo powłócząc nogami, mijał ogrody, warsztaty i domy, w których ludzie dopiero się budzili. Stawali w progach domów i ze zdumieniem patrzyli na przybysza. W końcu Phoros stanął przed samym pałacem. Kute w brązie drzwi u szczytu kamiennych schodów były otwarte, w progu czekał najstarszy niewolnik domostwa, Avull. Skłonił się i splótł pokrzywione, trzęsące się dłonie. Chwilę wcześniej wysłał posłańca, by oznajmić królowi o przybyciu gościa.

***

Perimedes, król i wódz Argolidy i głowa rodu Perseusza z Myken, nie był w najlepszym humorze. Spał źle, może za sprawą wina, może przez tępy ból promieniujący ze starych ran, a może, co najbardziej prawdopodobne, gnębiony sprawą Atlantydy.

— Och, to dranie — mruknął do siebie, rozparł się w wielkim fotelu i sięgnął do stojącego przed nim koszyka po figę. Przeżuł owoc, ale nawet jego słodycz nie złagodziła zgorzknienia. Atlantyda. Już sama nazwa stawała kością w gardle, kłuła niczym żądło skorpiona.