Deszcz przestał padać i Aias rozprostował nogi. Przeciągnął się, posłuchał trzeszczenia stawów. Wilgoć sprawiła, że w całym ciele odczuwał ból. Krzaki ociekały wodą, szare morze ledwo odcinało się od ołowianych chmur. Odwrócił się do niego plecami i ruszył w kierunku grobu, który zaadaptowali na schronienie. Świetne mieszkanie dla rychłych truposzy, którzy jednak woleli nie ujmować sprawy w ten sposób.
Był to ten sam grobowiec, który ujrzeli jako pierwszy, największy na wyspie i wystarczająco wysoki, by mężczyzna nie musiał schylać w nim głowy. Wejście blokował tylko jeden płaski głaz. Odwalili go i z niejakim wahaniem weszli do środka. Na tyłach leżała brzydka statuetka jakiejś bogini, wnętrze zaś pełne było kości. Starsze skruszały już częściowo, na późniejszych było jeszcze widać szczątki zmumifikowanego ciała. Oczyścili podłogę przenosząc kości i inne śmieci w ciemny kąt podłużnej krypty. Wśród doczesnych resztek błyskały złote ozdoby, głównie szpile i naszyjniki, bezużyteczne w tych warunkach, chociaż bardzo przydatne gdzie indziej. W pierwszym odruchu nowi lokatorzy chcieli te precjoza trzymać przy sobie, ale ponieważ były za małe i krępowały ruchy, ostatecznie trafiły na śmietnik. Tylko Aias nosił jeszcze złoty naramiennik, ale tylko dlatego, że taki mały, jasny akcent rozjaśniał, wedle niego, szarą wyspę.
Gdy pięściarz wcisnął się do krypty, pozostali dwaj już tam byli i nad czymś się pochylali.
— Patrz! — zawołał Ason, pokazując trzymanego za łapy i trzepoczącego bezradnie brunatnego ptaka. Złapana w sidła ofiara rozglądała się przerażona.
— I jak go podzielimy? — spytał Aias, kucając obok, gotowy do spożycia zdobyczy.
— Pechowo, że jest nas trzech — powiedział Inteb, gdy Ason wyciągnął miecz i sprawdził ostrze kciukiem. — Pamiętacie, ile kłopotu było z poprzednim ptakiem. Gdyby było nas dwóch, podzieliłoby się drób równo, tnąc na cztery części.
— A pióra byśmy sprzedali, każde po cztery setki — roześmiał się Ason.
Trzech dorosłych zagłodzonych mężczyzn pochyliło się nad okruchem życia, który starczyć mógł każdemu ledwie na parę kęsów. Jednak żołądki domagały się strawy i to pochłaniało ich bez reszty, przez co nie usłyszeli dobiegających z zewnątrz odgłosów. Zgiełk musiał rozlegać się już od dobrej chwili, gdy Ason, myśliwy z powołania, uniósł nagle głowę i przyłożył palce do ust. Zamarli w bezruchu i zamilkli, a wtedy wszyscy usłyszeli odległe zawodzenie.
Gdyby zdarzyło się to w nocy, uznaliby po prostu, że to duchy zmarłych wracają, by odzyskać zabrany im grób. Było w tych jękach coś żałosnego, przypominały nieco psie wycie. Wszyscy trzej poczuli, jak włosy im się jeżą, a Inteb zadrżał, bynajmniej nie z zimna.
— Głosy — wyszeptał. — To muszą być ludzie. Śpiewają.
Zawodzenie dało się słyszeć coraz bliżej, a wkrótce można było rozróżnić słowa. Ason wsłuchał się, by zrozumieć cokolwiek, potem pokiwał głową.
— Słuchajcie, wiem, co oni śpiewają. To pradawny język bardów, trochę odmieniony, ale zrozumiały.
Rytualna pieśń składała się z powtarzających się fraz. Teraz brzmiały już całkiem wyraźnie. Przybysze musieli chyba wspinać się na wzgórze.
Ason chwycił pewnie miecz, gotów bronić się przed atakiem, wszystko jedno, ludzkim czy nieludzkim. Aias zacisnął pięści i też był już gotowy do walki. Inteb tylko skulił się pod ścianą.
Ptak zaszamotał się gwałtownie i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, uwolnił łapy i skrzydła i łopocząc głośno wyfrunął z krypty pociągając za sobą resztki sieci.
Ledwo to uczynił, zapadła cisza. Śpiew ustał. Ason zamarł na bardzo długą chwilę, po czym niczym szarżujący byk rzucił się do wyjścia. Cokolwiek to jest, lepiej stawić temu czoło na otwartej przestrzeni. Trzymając miecz przed sobą wyskoczył z krypty, Aias tuż za nim.
Rozległy się krzyki i płacze, trochę tupotu i młodzieniec ujrzał sylwetki uciekających ludzi. Nie trwało długo, a tylko dwoje zostało w polu widzenia. U ich stóp leżał podłużny tobół. Siwy starzec w brunatnej szacie, z twarzą częściowo przesłoniętą kapturem, opierał się z krzykiem młodej dziewczynie, która próbowała ciągnąć go za ręce. Dziewczę było całe przerażone, ale nie odważyło się porzucić starca.
— To kondukt pogrzebowy — powiedział Inteb, wyglądając na świat i wskazując przygotowane do pochówku ciało.
— Oni bardziej bój ą się nas, niż my ich — powiedział Ason i opuścił miecz. — Nie ma wśród nich wojowników. — Ruszył w dół i stanął naprzeciwko starca. Dziewczyna przestała go szarpać i zamarła bezradnie obok. Kaptur zsunął się jej z głowy, ukazując bujne, sięgające ramion czarne włosy. Miała ciemne oczy, oliwkową cerę i czerwone usta. Trzęsła się ze strachu. Ason uniósł brzeg kaptura starca. Tamten krzyknął.
— Co to jest? Kto tu jest? Naikeri, co się dzieje?
Ason spojrzał tylko i puścił kaptur. Kiedyś, być może niezbyt dawno, coś ciężkiego i ostrego uderzyło starego w twarz, miażdżąc nasadę nosa i oczodoły i skutecznie oślepiając mężczyznę. Ason nie odzywał się, dziewczyna zaczęła szeptać coś staremu do ucha, Głos drżał jej z przerażenia.
— Jeden mąż… trzech mężów… wyszli z grobu… jeden ma miecz z brązu…
— Kim jesteście? — przerwał jej Ason.
Starzec wyprostował się. Sądząc po budowie i mięśniach musiał być niegdyś wojownikiem.
— Jestem Ler z Albich. Jeśli nosisz miecz z brązu, to winieneś mnie znać.
— Znam imię Lera z Albich. Słyszałem o nim od mego stryja Lycosa. Powiadał, że twój lud pomagał mu w kopalni.
Ason rozejrzał się wkoło. Nic nie wiedział o tych ludziach, może to oni zniszczyli kopalnię? Nagle Ler jęknął głośno.
— Och! On nie żyje, wszyscy oni nie żyją. Zabici jak zwierzęta, spławieni rzeką krwi. — Zacisnął pięści i uniósł je ku niebu, w geście rozpaczy zaczął targać swe szaty. Ason spojrzał na dziewczynę, Naikeri. Uspokoiła się wiedząc już, że to ludzi spotkali, a nie duchy.
— O czym on gada?
— O Yernich. Zaatakowali nas, zabili wszystkich mężów. Tu leży mój brat, on był ostatni, umierał wiele miesięcy. Ojca oślepili. Zabili też twoich pobratymców, zabili wszystkich w kopalni.
Ason opuścił miecz. Zdaje się, że mieli wspólnego wroga. Teraz, gdy minęło zaskoczenie, dotarło doń, że to naprawdę kondukt pogrzebowy.
Ci ludzie przypłynęli z daleka. Rozbitkowie nie zginą na opustoszałej wyspie.
— Skąd przybyliście? — spytał, a Naikeri wskazała gdzieś za siebie.
— Z domu. Zawsze płyniemy tutaj, by pochować naszych zmarłych, przynajmniej tych ważniejszych. To długa droga, ale wciąż przypływamy. Odległość nie jest ważna, bo ta wyspa jest święta, nasi przodkowie żyli tu dawno temu. Wielu tu leży. — Nagle zachmurzyła się. — A wy włamaliście się do grobu i chcieliście ukraść dary dla zmarłych! — wskazała na złotą obręcz na przedramieniu Aiasa.