Выбрать главу

— Macie statek? — spytał Ason, ale Naikeri zaniosła się krzykiem.

— Złodzieje, rabusie grobów… — zamilkła, gdy Ason ścisnął jej szczękę ręką.

— Macie statek?

Dziewczyna odsunęła się, ledwo ją puścił i roztarła białe ślady na skórze.

— Mamy łódki z wikliny. Wiosłujemy wzdłuż brzegu, a potem odbijamy od wyspy.

— A macie jakiś prowiant?

Przytaknęła. Ason uśmiechnął się*i klepnął znacząco w pusty żołądek.

— Zawołaj swoich, niech wyjdą z ukrycia. Nie zrobimy im krzywdy. Potem zjemy coś i będziesz mogła pochować swego brata. My jesteśmy głodni, a jemu już wszystko jedno. Może poczekać.

Aias zachichotał, słysząc te słowa, nawet Inteb pozwolił sobie na skromny uśmiech. Wyszedł z krypty i dołączył do reszty. Naikeri wciąż się złościła. Milczała wprawdzie, ale mocno zaciśnięte usta i zmarszczone czoło mówiły za nią. Tak czy tak, odwróciła się tyłem do intruzów, szepnęła coś ojcu, uspokoiła go i posadziła na ziemi obok zwłok. Starzec przycupnął, z żałością dotykając ciała, Naikeri zaś zwołała swoich. Wyszli po kolei, przestraszone kobiety i dziewczęta, wszystkie odziane w brunatne szaty. Było też kilku mężczyzn, kuśtykali niepewnie i mrugali niedowidzącymi oczami, obserwując obcych. Żadnych wojowników, żadnych młodzików. Nikt nie spoglądał na przybyszy wprost, zerkali tylko spod kapturów, gdy trójka schodziła ze wzgórza.

— Zaprowadź nas do tych waszych łodzi — rozkazał Ason i Naikeri skierowała się ku plaży, gdzie leżało dziesięć okrągławych skorup przypominających pszczele gniazda. Wszystkie wyciągnięto daleko poza linię przypływu. Dziewczyna podeszła do najbliższej.

— W życiu nie widziałem jeszcze takiej łodzi — powiedział Ason.

Zainteresowany sprawą Inteb pomógł dziewczynie obrócić łódkę. Była dość lekka, z pozszywanych skór naciągniętych na półkolisty szkielet spleciony z gałązek wierzby. Skóry zostały zaimpregnowane smołą. Obok leżał ładunek: węzełki, kosze i dzbany o szerokich wylotach. Naikeri otworzyła jeden i podała Asonowi. Ten wyciągnął ze środka kiełbasę długą jak jego ręka i niemal równie grubą.

— Mięso! — krzyknął i ugryzł kęs, reszta stłoczyła się obok. Smakowało jak wołowina, wędzona, tłusta wołowina. Delicje. Jedli łapczywie, aż sok ściekał im po brodach. Ledwie zauważyli, że Naikeri odeszła.

Przejrzeli resztę ładunku, popijając słonawą wodę ze skórzanych worków, próbując nawet lepkich kawałków zimnego kleiku owsianego i przecieru z orzechów i jagód. Wszystko smakowało im wyśmienicie. Ostatecznie Inteb i Aias wyciągnęli się na nagrzanym słońcem piasku śmiejąc się i pojękując, gdy nadspodziewanie obfity posiłek torował sobie drogę przez przewód pokarmowy. Ason stał i wpatrywał się w morze. Pierwsza radość już mu przeszła i myślał teraz o tym, co przyniesie najbliższa przyszłość. Więzienie wyspy nie pozwalało snuć planów, liczyło się tylko przetrwanie. Ale to już za nimi. Te dziwaczne łódki muszą być na tyle mocne, by dotrzeć do stałego lądu, bo inaczej Albi nigdy by się tu nie pojawili. Niedługo odpłyną. I Ason dotrzyma słowa, podejmie dzieło, które przysiągł doprowadzić do końca.

Gdy dotrą do tego niegościnnego, ledwie widocznego na horyzoncie brzegu, będzie musiał otworzyć na nowo szczególnie ważną dla Myken kopalnię i pomścić poległych Mykeńczyków.

A wszystko przyjdzie zrobić z jednym tylko Egipcjaninem u boku, który na dodatek nie wie nic o walce oraz z jednym pokrytym bliznami pięściarzem, który woli swe ręce od porządnego oręża. Ason pomacał rękojeść miecza. Ma jeszcze to. Z mieczem w dłoni nie lęka się nikogo. Gdyby Zeus pragnął jego śmierci, to teraz byłby już trupem, jak ci biedacy ze statku. Ale przecież wyszedł na brzeg, a niedługo dotrze do lądu za wodą, do wyspy Yern.

Z mieczem.

Już niedługo te dzikusy dowiedzą się, do czego zdolny jest nawet samotny Mykeńczyk.

4.

Od chwili wypłynięcia łódek na morze Inteba zaczęły męczyć mdłości. Niezgrabne twory z wikliny podskakiwały na falach, kręciły się w kółko, przeciekały. Ładowność miały niewielką, dwóch, góra trzech ludzi. Ason i Aias szybko nauczyli się panować nad łódkami, chociaż pierwsze próby wiosłowania doprowadziły jedynnie do obracania się w miejscu. Obaj zaśmiewali się do łez widząc, jak im kiepsko idzie. Inteb nawet nie dotknął krótkiego wiosła. Ledwie morze zafalowało, wychylił się za burtę i zwrócił cały posiłek. Resztę podróży spędził, leżąc w wodzie na dnie łodzi, jak bezwładny ładunek. Niekiedy służył wioślarzom za podnóżek. W głowie mu się kręciło, ostatecznie zaniknął więc oczy, by nie oglądać wirującego świata.

Pokonanie dystansu między Wyspą Umarłych a zachodnim przylądkiem wyspy Yern zabrało im większość dnia, chociaż wypłynęli wczesnym rankiem. Potem ruszyli powoli wzdłuż wybrzeża, kierując się na wschód. Dniami wiosłowali, o zmierzchu schodzili na ląd, by zjeść coś i przespać noc w obozowiskach służących wyprawom pogrzebowym już od wielu pokoleń. Większość takich miejsc urządzono na plażach u stóp wysokich klifów. Albi byli z natury ostrożni, nieco tajemniczy. Nie kierował nimi zabobonny lęk przed innymi plemionami, ale pragnienie zachowania odrębności. Woleli żyć po swojemu.

Dni płynęły monotonnie, nic tylko ciężka praca i mocny sen w nocy. Nawet Inteb stracił ostatecznie rachubę czasu. Wczesnym popołudniem przybili jednak do brzegu u ujścia szerokiego strumienia.

— Co się dzieje? — spytał Ason, zwracając się do Le-ra, któremu córka pomagała właśnie wysiąść z łodzi.

— Jesteśmy na miejscu. Stąd blisko już do domu.

Łodzie zostały niezwłocznie opróżnione i obrócone. Ładunek rozdzielono między młodsze dziewczyny i dzieci, reszta zaś uniosła plecionki, znikając wewnątrz krągłych szałasów. Aias też chciał ponieść jedną, ale jego propozycja została odrzucona. Ci ludzie uwielbiali stawiać na swoim. Ruszyli ledwo widoczną ścieżką wijącą się wzdłuż strumienia i mknącą w mrocznej ścianie lasu.

Deszcz wisiał w powietrzu od rana i chmury wlokły się nisko, zaczepiając o wierzchołki drzew. Ciemnych, obco wyglądających drzew z ostro zakończonymi liśćmi. W większości były to dęby przeplatane grupami buków i brzozami. Poniżej rosły praktycznie nieprzebyte, splątane i kolczaste krzaki. Ścieżka wiodła trawiastym brzegiem strumienia, omijając najpierw bagna, potem spory kawał lasu. Szli w milczeniu, bez przystanków, dźwigając na plecach ciężary, droga zaś wspinała się coraz wyżej. Minęli mały wodospad i szereg niedużych katarakt, gdzie trzeba było wdrapywać się na skały. Łodzie podawano po prostu z rąk do rąk. Za wodospadem ujrzeli odmienny krajobraz. Miejsce lasu zajęły pola i pastwiska. Ścieżka rysowała się teraz wyraźniej, a w powietrzu unosił się zapach dymu z palonego drewna. Wciąż jednak niewiele było widać, wcześniejsza mgła skropliła się, padał deszcz. Niebawem wszyscy byli przemoczeni i zmarznięci.

Zmierzchało się już, gdy przed nimi wyłonił się wielki kopiec, osobliwa góra wyrosła na płaskim mokradle. Był to kurhan, ale o wiele potężniejszy od tych na wyspie. Wędrowcy obeszli go, potem minęli jeszcze jeden i pojawiły się domy. Spadziste dachy sięgały okapami niemal do ziemi, każdy otoczony był ziemnym wałem. Ściany z obrzuconej gliną plecionki wspierały się na nieokorowanych kłodach. Za domostwami ciągnęły się małe poletka podzielone kamiennymi murkami. Dym dobywał się z otworów pod okapami. Gdy byli już blisko, ktoś gwizdnął przeciągle, kończąc sygnał szczególnym trelem i w drzwiach domów pojawili się ludzie. Ruszyli ku powracającym. Grupa rozeszła się bez pożegnań, każdy w swoją stronę. Ason przystanął i poczekał na Naikeri i Lera.