— Ale najważniejsza jest kopalnia. Znajdziesz dla mnie chłopaków do pracy?
— Tak. A będziesz miał wojowników do walki ze wspólnym wrogiem?
— I to wielu. Są już w drodze. Nie widziałaś jeszcze nigdy kogoś, kto jest tak szybki w zabijaniu.
— No to otwieraj kopalnię. I zabij Yernich!
Jej krzyk utonął w kolejnym grzmocie. Jasność zalała okolicę i zniknęła, ale obraz dziewczyny pozostał jak wypalony w mózgu Asona: odrzucona do tyłu głowa, dzikie spojrzenie, deszcz spływający po lśniących włosach i mokre ubranie, które przylgnęło do pełnego ciała.
Poszukał jej dłońmi i wyczuł, jak mięśnie Naikeri napinają się pod tkaniną. Nie stawiała oporu, gdy kładł ją na ziemię, ale jej słowa trafiały celniej i boleśniej, niż ostry nóż.
— Czy to jedyny sposób, żeby posiąść kobietę, jaki znasz, dzielny książę? Innych sposobów cię nie uczono? Czy wszyscy szlachetni Mykeńczycy potrafią jeno niewolić kobiety?
— Nie — warknął zły i odepchnął ją, aż padła w błoto. — Chcę tylko, żebyś dostarczyła mi rąk do pracy w kopalni. Zajmij się tym.
Pędem wrócił do wnętrza chaty, dość miał deszczu. Na dodatek czuł się dziwnie wzburzony, chociaż niezbyt wiedział, skąd wzięła się ta granicząca ze zmieszaniem irytacja.
5.
Ason obudził się o pierwszym brzasku. Wyszedł przed chałupę i przeciągnął się, ziewając raz za razem. Z rozciągającego się zaraz za ogródkiem na tyłach chałupy lasu dobiegało pochrząkiwanie świń. Poza przyziemną mgiełką niebo było czyste, na zachodzie jasno płynął dysk księżyca. Może to i dobry znak, pomyślał, że Artemis stoi na straży nawet wczesnym rankiem. W domu zaczął się ruch i po chwili przez dziurę w strzesze zaczął wydobywać się dym. Początek kolejnego dnia. Chociaż nie tylko. Wstęp do chwalebnej przyszłości. Właśnie, kopalnia!
Wrócił do środka i potrząsnął Aiasem. Pięściarz jęknął tylko i obrócił się na drugi bok. Ason wymierzył mu tęgiego kopniaka w żebra. Poskutkowało i Aias zerwał się na równe nogi. Kołysał się jeszcze nieco i barwnie przeklinał, mrużąc oczy i szukając spojrzeniem stosownego celu dla swych pięści. Ason zostawił go i podszedł do pochylonej nad paleniskiem Naikeri.
— Potrzebuję sandałów — powiedział. — Poraniłem sobie stopy o kamienie.
— Takich dużych sandałów to my nie mamy, ale zrobię coś dla ciebie. Kiedy idziesz do kopalni?
— Zaraz. Pospiesz się z tymi sandałami. Będziemy też potrzebowali przewodnika.
— Ja was poprowadzę.
Nie trwało długo, a poczyniono stosowne przygotowania do drogi i niemal wszyscy się już pobudzili, tylko Ler chrapał wciąż, aż się trzęsło legowisko. Inteb spał spokojnie, zagrzebany pod futrami. Ason postanowił zostawić
Egipcjanina w wiosce, dał Aiasowi kamienną siekierkę i ruszył za Naikeri ścieżką między polami. Minęli okoliczne pastwiska, gdzie ciemnowłosi i milczący chłopcy doglądali bydła o długich rogach. Dalej szlak wił się przez teren pagórkowaty, porośnięty zwartym lasem. Gdy słońce stanęło w zenicie, wszyscy byli już porządnie spoceni. Aias pojękiwał.
— Jak można poganiać tak chorego męża.
— Taka to choroba, co bierze się z pijaństwa.
— Mniejsza o przyczynę, sama choroba jest istotna. Czuję się, jakbym miał umrzeć.
Mimo narzekań nie zwolnił kroku. Gdy zatrzymali się przy uczynionym przez bobrzą tamę rozlewisku na strumieniu, Aias pochylił się, łyknął wody, westchnął, po czym zanurzył się z pluskiem po czubek głowy. Bobry zamachały ze złością ogonami i zniknęły spłoszone. Kiedy Aias wynurzył się, mokry i drżący z zimna, ogłosił, że teraz czuje się już o wiele lepiej.
Ruszyli dalej. Naikeri pilnie wypatrywała znaków na szlaku, coraz bardziej zwalniając tempo marszu, aż zatrzymała się i wskazała na ziemię. Ason przyklęknął. Dojrzał ułamaną świeżo gałązkę nisko płożącego się krzaka i kilka innych jeszcze śladów świadczących wyraźnie, że ktoś tędy przechodził.
— Plemię Donbaksho jest niedaleko — powiedziała dziewczyna. — Moglibyśmy odszukać ich teraz i rozejrzeć się za chłopcami do pracy. Oni przekazaliby wieść innym.
Ason nie chciał zbaczać z trasy.
— A czemu koniecznie za chłopcami? — spytał. — Może znajdziemy jeszcze ludzi do kopalni. Albo niewolników.
Naikeri potrząsnęła głową. Wyraźnie nie rozumiała, o czym mowa.
— A kto inny podejmie się takiej pracy prócz chłopców? Ich zawsze jest wielu, za wielu, o wiele więcej niż potrzeba. Że kogo niby znajdziesz?
Szkoda było czasu na tłumaczenie. Widać tutaj nie znano niewolnictwa, a Ason nie miał ani złota, aby kupić choćby jednego, ani żołnierzy, by porwać jakichś ludzi i potem ich pilnować. Czy mu się to podobało, czy nie, musiał zdać się na dziewczynę.
Naikeri zdała się nie zauważyć pobrzmiewającej w głosie Mykeńczyka złości. Powiodła ich w jeszcze bardziej gęsty las, gdzie słońce nie docierało. Przedzierali się przez zarośla, okrążali pnie olbrzymich drzew i było im coraz goręcej. Powietrze trwało tu w bezruchu, chmury owadów brzęczały im nad głowami. Dotarli do porośniętej wiekowymi dębami doliny, gdzie było nieco chłodniej. Wilgotne mchy wyciszały odgłosy ich kroków do tego stopnia, że zaskoczyli nawet węszącego między opadłymi liśćmi, szukającego żołędzi dzika. Spojrzał na nich małymi, pełnymi urazy oczkami i prychnął ukazując pożółkłe kły. Równie zaskoczeni ludzie zamarli w miejscu, dopiero gdy Aias krzyknął i cisnął siekierką, świniak zawrócił na raciczce, machnął krótkim ogonem i zniknął w krzakach. Rzut chybił, przez co Aias musiał zanurkować w poszycie, by odzyskać broń. Klął przy tym co niemiara.
Byli już na dnie doliny, gdy do ich uszu doleciał rytmiczny stukot. Ucichł po chwili i w martwej ciszy dał się słyszeć trzask i huk padającego drzewa. Wyraźna teraz ścieżka wyprowadziła ich na polanę, gdzie na stoku wznosił się kwadratowy budynek o niskim dachu i obrzuconych błotem ścianach. Wkoło zieleniły się kołysane wiatrem poletka wysokiego do kolan zboża. Między zasiewami krążyły trzy kobiety z ostrymi sierpami zrobionymi z jelenich rogów. Pracowały zgięte wpół, odziane tylko w skórzane spódniczki. Ich piersi huśtały się przy każdym ruchu. Dostrzegły przybyszy i zamarły z otwartymi ustami, a jedna krzyknęła przenikliwie.
— Zaczekajcie tutaj — powiedziała Naikeri. — Lepiej będzie, jeśli najpierw porozmawiam z nimi sama.
Ason i Aias przysiedli w cieniu. Widzieli, jak z domu wysypują się dzieci, jak przystają ssąc palce. Było ich sporo, w różnym wieku, ale wszystkie tak samo nagie i brudne. Z lasu powyżej wybiegło dwóch mężczyzn z kamiennymi siekierkami w dłoniach. Tak jak kobiety, torsy mieli gołe i lśniące od potu, a ich długie do ramion włosy rozsypywały się swobodnie. Gdy stwierdzili, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, zwolnili i zerkając nieustannie na dwóch obcych podeszli do Naikeri, którą już znali. Kobiety obserwowały z dala, jak drwale przysiedli z dziewczyną, by porozmawiać. Mruczeli coś w odpowiedzi na jej pytania, drapiąc się przy tym w bujne czupryny i kręcąc głowami. W końcu jeden podszedł do grupki dzieci i wybrał jednego z chłopców. Malec nie chciał iść, ale mężczyzna pociągnął go za ucho. Pogadali jeszcze, aż odprowadzana spojrzeniem Naikeri zostawiła ich, wracając do kompanów.
— Ciężko się z nimi rozmawia. Kilku chłopców wróciło, ale większość zginęła w kopalni.
— Nie wydaje mi się, żeby brakowało im tego towaru.
— Chłopców mają dość, tutaj i w innych gospodarstwach, ale odgrażają się, że drogo policzą. Złamali w tym roku jedną siekierę i chcą mieć nową, a to oznacza całe miesiące szlifowania. Jeden domaga się nawet miedzianego topora ciesielskiego. Mamy piec i chyba znajdziemy dość miedzi, ale mojemu ojcu się to nie spodoba.