Выбрать главу

— Ale nie zrezygnujesz?

— Jasne, że nie, wiesz o tym.

Ason uwierzył dziewczynie. Gdy prowadziła ich dalej, przyjrzał się jej mocnym udom i szerokim biodrom, mięśniom pracującym pod brązową materią spódnicy. Przypominała wieśniaczkę z Argolidy, może była tylko nieco niższa, jednak tutaj była kimś, budziła posłuch wśród swoich ludzi, potrafiła rozmawiać z mężami plemienia Donbaksho, a nawet ich przekonać. Podobnie jak wcześniej przekonała Asona. Inny to kraj, inne zwyczaje, pomyślał młodzieniec. Skoro zbłądziło się tak daleko od domu, pozostaje nauczyć się postępować po nowemu. Owszem, nadal wolałby walką zdobyć wszystko, czego mu było trzeba, ale bez wojowników, bez broni… Coś się wymyśli…

Około południa, gdy upał stawał się już nie do zniesienia, wyszli wreszcie z lasu i dotarli do wrót doliny, gdzie rosły tylko małe krzewy, a pieńki drzew i wysoka trawa pozwalały zauważyć, że niegdyś oczyszczono ten obszar i że nie było to zbyt dawno. Dolinę zamykały ziemne wały. Sześć lat temu Ason był ledwie chłopcem, jednak poznał to miejsce od razu. Kopalnia.

Wysforował się do przodu i wspiął na zbocze, które pamiętał jako gołe i pełne spoconych robotników kopiących ziemię potrzebną do podwyższenia umocnień. Z góry dojrzał wnętrze dolinki, miejsce katorżniczej zaiste pracy Lycosa pragnącego wydrzeć bogactwa tej ziemi.

Z kopalni pozostały tylko ruiny. Zarośnięte zielskiem budynki zapadły się i straszyły skorupami ścian i resztkami dachów. Można było dostrzec stanowiska wydobywcze, ale i one ginęły z wolna pod trawą. Jeszcze trochę, a nie będzie po nich ani śladu. Wydrążone kłody, które doprowadzały wodę pod palisadą, zatkały się liśćmi i piaskiem, a nie znajdująca odpływu woda rozlała się, tworząc bagienko sięgające niemal do wyrobisk. Dwie spłoszone przez przybysza kaczki zerwały się z jeziorka i odleciały z łopotem.

Ason nie zwrócił na nie uwagi. Widział dolinkę taką, jaką była kiedyś. Próbował przypomnieć sobie jak najwięcej, jak dumny ze swego dzieła stryj wziął go za rękę i oprowadził po kopalni, objaśniając wszystko, jak nudził się wówczas, wypatrując chwili, gdy będzie mógł wreszcie pobiec na polowanie i wytropić zwierzynę, ale zdążył mimo woli czegoś się nauczyć. Widział, jak chłopcy pracują, jak stryj ładuje piec. Tego ostatniego, nader istotnego, etapu Lycos zawsze pilnował osobiście, nie dając innym przystępu.

Ciągnęła się tutaj żyła cyny przypominająca uwięziony pod ziemią i zastygły strumyk. Lycos zbadał sprawę dokładnie i przemyślał sobie wszystko. Zabrał chłopca w górę zbocza, pokazał mu kawałek czerwonawej skały i powiedział, że te zatopione w kamieniu czarne granulki to właśnie cyna. Metal był wszędzie, ale najprościej jest znaleźć wyschnięte koryto strumienia, gdzie wypłukane przez wodę ze zmurszałej skały bogactwo zalega najgęściej, prawie na powierzchni. To złoże wybrano już wiele lat temu i obecnie trzeba było kopać głębiej i oddzielać ciężkie granulki od piasku. Drewniana rama do płukania leżała na miejscu, chociaż przegniła częściowo i wymagała naprawy. Wciąż pokrywały ją czarne drobinki. Jednak wbrew pozorom wydobywanie cyny nie było wcale łatwe, większość surowca uzyskiwano z brył skały, ciężko pracując przy tym młotami. W nawisie powyżej widniały wyraźne zagłębienia i jamy, z których odłupano spore ilości kamienia.

Piece ocalały. To było ważne, jako że tajemnica ich konstrukcji nie była Asonowi znana. Wyglądały jak coś bardzo prostego, zwykłe dziury w ziemi z doprowadzonym z boku kanałem stykającym się z podstawą komory, jednak z pewnością wcale takie proste nie były. Jak się je projektowało, jak się budowało, Ason nie miał pojęcia. Wiedział za to, jak należy taki piec załadować i rozpalić. Zatem cynę będzie można zacząć wydobywać, będzie można ją przetapiać. Prędzej czy później Perimedes wyśle statek z ludźmi, by wznowili wydobycie cyny, a gdy przybędą, znajdą kopalnię pracującą aż miło i czekający już na zabranie nowy transport cennego kruszcu.

— Zabili wszystkich — powiedział Aias i Ason po raz pierwszy zwrócił uwagę na zaścielające teren obozowiska kości.

Kości, szkielety, większość pozbawiona czaszek. Żadnej broni, żadnych pancerzy, co najwyżej spłowiałe kawałki rzemienia czy płótna.

— Tu są Mykeńczycy! — krzyknął młodzieniec. — Pomścimy ich! — Porwany nagłym gniewem dobył gwałtownie miecza i wzniósł go nad głową. — Zemsty! — zawył. — Zemsty! — powtarzał raz za razem, aż wściekłość rozpaliła się w nim potężnym płomieniem, aż wykrzywił wargi i zacisnął zęby. Była to zapowiedź śmierci.

***

Na szczycie wznoszącego się wysoko ponad dolinką wzgórza, w cieniu buka, przycupnął skryty dokładnie w krzewinach mężczyzna. Tkwił w bezruchu, praktycznie niewidoczny, jego twarz ginęła między plamami światła i cieniami drzew.

Siedział w milczeniu. Skórę pomalowaną miał kredą, kredę wtartą miał też w jasne włosy. Gładko wygolony na brodzie i policzkach, hodował pokaźne, sumiaste, wyczesane starannie wąsy, które zostały usztywnione kredą i gliną, aż sterczały niczym rogi czy szable dzika. Uśmiechał się, oblizując łakomie usta. Długą drogę przebył i sporo się naczekał, bliski był już porzucenia posterunku, prawie zrezygnował z nagrody, którą mu obiecano. Teraz jednak złoty dar będzie jego.

Wysoki, muskularny mąż odziany był tylko w długą do kolan, skórzaną spódniczkę z lisią skórą przyczepioną z przodu. Na plecach miał łuk i pęk strzał, w dłoni trzymał włócznię.

Roześmiał się z cicha i powoli wycofał, potem odwrócił i zaczął przedzierać się przez poszycie. Gdy dotarł między drzewa, wyprostował grzbiet i ruszył szybkim krokiem, znamionującym niestrudzonego piechura.

Nazywał się Ar Apa, a jego wodzem był Der Dak z wyżyn.

6.

Zmęczony i spocony Ar Apa ujrzał w końcu mury swego grodziska. Było późne popołudnie, a biegł już wiele dni. Kulał, stopę bowiem skaleczył o kamień, zataczał się z wyczerpania. Dwóch podrostków prowadziło akurat inwentarz do zagrody. Swojski widok wielkookich zwierząt, ich gładkiej skóry kryjącej sprawne mięśnie dziwnie złagodził zmęczenie Ar Apy. Wszedł pomiędzy stado, wołając rozpoznane bydlęta po imieniu, klepiąc w ciepłe boki i opierając dłonie na długich, ostrych rogach. Zwierzaki były już dość tłuste, dochodziły do siebie po długiej zimie, która omal ich nie zgładziła. Uśmiechnął się. Takie stado to piękny widok. Jeden z pastuszków zabiegł mu drogę i zaraz oberwał w głowę tak silnie, że aż nakrył się nogami. Zerwał się i uciekł z płaczem. Ar Apa pomachał na drugiego chłopca, który podszedł z wahaniem. Spoglądał na wojownika podejrzliwie, pełne strachu oczy wyzierały spod strzechy długich do ramion, jasnych włosów.

— Wody! — krzyknął Ar Apa. — Albo dostaniesz dwa razy mocniej niż tamten.

Trzymana przez cały dzień w skórzanym bukłaku woda była ciepła i nieco zatęchła, ale Ar Apa łyknął jej tylko trochę, potem wylał sobie nieco na dłoń, wymieszał z kredą i zaczai poprawiać wąsy, które zwisały mu nieładnie. Musiał przywrócić im poprzednią sztywność. Bydło odeszło tymczasem aż pod mury, zostawiając na drodze tylko kilka parujących placków. Ar Apa rozgarnął najbliższy stopą. Poprawna konsystencja i kształt, znaczy, że zwierzaki dobrze jadły. Znakomicie. Otarł dłonie o spódniczkę, ujął włócznię, łuk i strzały (dzięki którym miał co jeść podczas całej wyprawy i czuwania) i podążył za zwierzętami. Gdy dotarł na tyle blisko, by ci wewnątrz murów mogli go usłyszeć, przyspieszył i wrzasnął: