— Ar Apa przybywa, co za mąż, co za biegacz, jaki myśliwy! Sto nocy biegł bez zatrzymania, zabił sto jeleni w biegu, pił tylko ich krew i jadł ich surowe mięso nie przystając. Co za mąż! Ar Apa, Ar Apa!
Uśmiechnął się radośnie i prawie uwierzył we własne słowa. Truchcikiem pokonał wykop u stóp kredowobiałych obwałowań, skrótem docierając do swego domu. Trudno powiedzieć, czy ktoś słyszał jego przechwałki, tak czy tak nikt się nie pokazał. Ale mniejsza z tym, Ar Apa zwykł wygłaszać podobne tyrady głównie dla podtrzymania własnego morale. Zresztą, typowy dla Dun Der Dak wieczorny zgiełk zagłuszyłby nawet najpotężniejsze zawołanie bitewne. Przeszedł przez swoje pokoje i wyjrzał z balkonu na piętrze na podwórzec.
Na dole kotłowało się bydło. Białe od kredowego pyłu owce przemykały z beczeniem pod brzuchami ociężałych krów. Kobiety doiły krowy i owce, zlewając mleko do pękatych, glinianych garnków, pokrzykiwały przy tym na małe dzieci, które biegały między inwentarzem i wypatrywały kawałków nawozu, by obrzucać się nim nawzajem.
Ar Apa kiwnął głową z ukontentowaniem widząc taką aktywność, świadectwo jego zamożności. Niechętnie opuścił balkon, ale przecież musiał jak najrychlej przekazać pilną wiadomość. Nałożył pas z włosia i zatknął zań kamienny topór bojowy. Potem powoli ruszył szczytem kredowego muru, który otaczał całe grodzisko. Stąd można było dostać się bez trudu do wszystkich domów zewnętrznego kręgu zamieszkanego przez mężów plemienia. Domostwo Der Daka mieściło się nad głównym wejściem. Jako najważniejsza osoba zajmował najlepsze miejsce, pozwalające doglądać wszystkich wchodzących i wychodzących z grodziska. Jednak teraz gdzieś wyszedł. Ar Apa zerknął do mrocznego wnętrza i zawołał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Wolnym krokiem wrócił na górę i szedł z powrotem wzdłuż muru. Z mijanych wejść dobiegały codzienne odgłosy. Przed pobliskim progiem spał owinięty w wilczą skórę mąż o imieniu Cethern. Za stary już jak na wojownika, wciąż jednak straszny w walce. Pod prawym kolanem trzymał odciętą ludzką głowę, pożółkłą już i skurczoną, lśniącą od cedrowego oleju, ale mimo tej konserwacji cuchnącą nieziemsko. Cethern otworzył zaczerwienione, kaprawe oczy i cmoknął kilkakrotnie, jakby próbował pozbyć się paskudnego smaku z ust. Przez cały dzień popijał piwo, co akurat można było odgadnąć tak po jego nieświeżym oddechu, jak i leżącym obok dzbanie i kubku. Ar Apa przysiadł obok na piętach.
— Ar Apy nie było przez wiele nocy — powiedział. — Biegł cały czas, zabijał dziki i polował na jelenie.
— Cethern zabił największego wojownika z Dun Mo-weg — zawołał tamten chrapliwie. — Porąbał go po walce, co trwała bez przerwy piętnaście nocy, pośrodku rzeki Stour. Odciął mu głowę, widziałeś taką głowę? To najlepszy wojownik Mowega.
Ar Apa nie tylko podziwiał już ten łeb, ale wręcz miał dość jego widoku. Pozwolił Cethernowi wygadać się i zajrzał do dzbana, gdzie wciąż było jeszcze trochę piwa, ale nie skorzystał.
— Der Daka nie ma w domu — powiedział.
Cethern potrząsnął głową i potwierdził tę wiadomość chrząknięciem. Westchnął zaraz i opadł ciężko na ziemię.
— A ten drugi, co jest tutaj… — Ar Apa nie wymówił imienia, tylko pokazał na prawo.
— Jest — powiedział Cethern, też nie mając ochoty rozwijać wątku. Zamknął oczy.
Pora było zająć się sprawą. Ar Apa odetchnął głęboko i wstał. Przetarł wąsy knykciami i ujął stylisko topora. Bardzo wolnym krokiem obszedł całe grodzisko i stanął przed wejściem z drugiej strony bramy, przed mieszkaniem osoby drugiej rangą, zaraz po Der Daku. Zajrzał do środka. Słońce już zaszło i wewnątrz panował nieprzenikniony mrok.
— Wejdź, mocarny Ar Apo — rozległ się głos przemawiając z dziwnym akcentem, nieco sepleniący. — Przybyłeś, by powiedzieć mi coś, coś istotnego?
Ar Apa jeszcze mocniej zacisnął dłoń na toporze i zamrugał, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność. W pomieszczeniu stały skrzynie, wisiały płócienne zasłony. Roznosiła się tu jakaś dziwna woń, słodka i nie znana mężowi. Na tyłach poruszył się jakiś kształt. Był to człowiek zwany Mrocznym Mężem. Imię to padało jednak w rozmowach rzadko, zwykle dopiero po paru kuflach piwa.
— Dar… — powiedział z trudem Ar Apa.
— Wiele mam darów, wspaniałych, nie znanych ci. I tobie dam jakiś, jeśli mnie ucieszysz. Ale najpierw musisz mnie przekonać, Ar Apo. Jak będzie? Dostaniesz ode mnie bursztynowy dysk obramowany złotem, dzieło złotnika z Dun Uala. Czy chcesz mi powiedzieć, że powędrowałeś na zachód, gdzie zabito tych wszystkich mężów z mieczami, że czekałeś tam, aż któryś z nich wróci? Zrobiłeś to? Widziałeś kogoś?
— Zrobiłem! Sto nocy biegłem i sto dzików zabiłem i zjadłem sto jeleni, wszystko to uczyniłem! Poszedłem do doliny.
Ośmielony nieco opowiedział o swoich czynach (prawdziwych i tych, które wymyślił lub zasłyszał, że miały podobno zdarzyć się innym). Mroczny Mąż słuchał w milczeniu. Pod koniec Ar Apa wspomniał o dwóch mężczyznach i kobiecie, którzy pojawili się w zburzonej osadzie. Wyciągnął miecz i krzyczał tak głośno, że aż na wzgórzu było słychać. Potem umilkł, pokasłując i spluwając na podłogę. Co chwila odwracał głowę, by spojrzeć na pierwsze gwiazdy zapalające się na widocznym przez wejście niebie.
— Dobrze, bardzo dobrze się sprawiłeś — powiedział Mroczny Mąż. — Powiedziałeś mi to właśnie, co pragnąłem usłyszeć. Powiedziałeś mi, jak .wielkim myśliwym i wojownikiem jest Ar Apa i to też pragnąłem usłyszeć, jestem bowiem dumny, że mogę mieszkać między takimi mężami. A teraz otrzymasz nagrodę.
Rozległ się szczęk zasuw i skrzypienie zawiasów. Ar Apa podszedł bliżej i wyciągnął rękę. Chciwość kazała mu o wszystkim zapomnieć. Poczuł, jak chłodna dłoń dotyka jego palców. Dłoń delikatna jak u dziecka. Podała mu coś ciężkiego.
— To jest ze złota, całe ze złota — powiedział Mroczny Mąż.
Ar Apa wybiegł na zewnątrz i spojrzał na cudo, które lśniło przepięknie w blasku księżyca. Porządne, ciężkie i cenne złoto. Odrobiony w złocie topór, duży jak dłoń, gotowy, żeby zawiesić go na szyi. Cudo nad cudami.
Uradowany Ar Apa skierował się do wielkiego paleniska pośrodku grodu, skąd dobiegały już krzyki i głośne rozmowy, a płomienie buchały wysoko ponad kamienny krąg. Wchodząc do środka, Ar Apa musnął dłonią „swój kamień" wyższy odeń o kilka głów i z wierzchołkiem pomalowanym na czerwono. Dzięki takiemu dotknięciu czuł się silniejszy.
Przez całe popołudnie pieczono nad ogniem zabitego wołu, skóra na nim poczerniała już i popękała, a przebijająca wyraźnie spod osnowy dymu woń pieczystego sprawiała, że ślina napływała momentalnie do ust. Poganiani przez zgłodniałych współbraci, świeżo mianowani wojownicy borykali się z ciężarem drąga, na który danie było nadziane, aż w końcu ułożyli rożen na dwóch drewnianych podpórkach. Starsi wojownicy kłócili się o zaszczyt podzielenia mięsa i wzięcia sobie najlepszego kawałka. Ten akurat obowiązek należał zawsze do Cetherna i nikt tego nie kwestionował, ale przykro byłoby zmarnować taką okazję do wychwalenia własnej osoby…
— Ja jestem najlepszy — powiedział Nair, zrywając się na równe nogi i uderzając toporem w tarczę. Zignorował okrzyki protestu i rozdarł się jeszcze głośniej. — To ja mam największe prawo, by pokroić pieczeń. W wyprawie przeciwko plemieniu Finmoga to ja wywołałem w nocy wojowników, a gdy wybiegli, zabiłem mym toporem pierwszych dziesięciu. Potem zabiłem toporem następnych dziesięciu i jeszcze dziesięciu… — Wyliczając kolejne ofiary podnosił głos, aż w końcu podskoczył, tupnął i poczekał, aż Cethern sam zawyje i uderzy we własną tarczę. Starszy wojownik był głodny i dość miał tego przedstawienia. Pragnął skrócić rytuał do minimum i zjeść swoją porcję, nim żarcie wystygnie.