— Wyglądasz na zaniepokojonego — stwierdził Inteb tonem pytania. Jego twarz pozostała nieruchoma, nie zwykł okazywać emocji. Wyciągnął spomiędzy zębów szkielet ryby i cisnął go na podłogę.
Perimedes upił wina. Ciekawe, czy Egipcjanin słyszał już o kopalni? Ile wiedział? Lepiej, aby nie zaniósł faraonowi wieści o osłabieniu Myken.
— Król zawsze ma kłopoty, tak jak życie faraona nigdy nie jest wolne od trosk. Los władców.
Jeśli nawet porównanie pana jednego miasta z boskim królem całego Egiptu uraziło Inteba, nie pokazał tego po sobie. Koniuszkami palców sięgnął po ciasteczko.
— Martwi mnie to atlantydzkie robactwo, od którego wszędzie się roi — powiedział Perimedes. — Nie dość im własnych wybrzeży, kręcą się aż tutaj, sieją zamęt między nami. Ich statki przybijają gdzie popadnie, oferują broń na sprzedaż, a nasze książątka kupują, aż furczy. Nie wiedzą, co to lojalność. Zapominają, że to Mykeny są zbrojownią Argolidy. Dopiero co statek z Atlantydy pojawił się w Asine na południu, cały pływający sklep płatnerski. Handlują sobie na naszych wodach, ale już niedługo. Ci akurat nie wrócą na Atlantydę. Mój syn, Ason, zebrał ludzi i ruszył na obcych ledwo o nich usłyszał. Możesz opowiedzieć o tym faraonowi. Czy masz moje dary?
— Są już na pokładzie statku. Pewien jestem, że faraon będzie kontent.
W tej ostatniej kwestii Perimedes żywił uzasadnione wątpliwości. Głosił wprawdzie, że król równy jest królowi, ale w głębi duszy wiedział dobrze, jak się sprawy mają. Widział Egipt, miasta żywych i umarłych, roje ludzi i żołnierzy. Gdyby ta potęga zwróciła się kiedykolwiek przeciwko Mykenom, miasto zniknęłoby z powierzchni ziemi. Jednakże z wysokości tronu faraona małość Myken nie była zbyt dobrze widoczna. Ostatecznie uchodziły one za pierwsze i najsilniejsze miasto Argolidy. Był to dostateczny powód do dumy.
— Przejdźmy się jeszcze — zaproponował Perimedes, wstając i przypinając królewski sztylet. Na długim i wąskim ostrzu widniał wizerunek polującego lwa, ozdobiony złotem, srebrem i czarną emalią. Kanciasta rękojeść była ze złota, wieńczyła ją złota kula, jeszcze jeden znak nadwerężonej królewskiej godności.
Szli obok siebie poprzedzani przez otwierających brązowe drzwi niewolników. Niezupełnie przypadkiem droga wypadła im przez krytą pieczarkarnię. Perimedes przystanął i spojrzał krytycznie na ogrodników przygotowujących świeży podkład z krowiego nawozu obrzucanego gałązkami. Gdy ruszali, król schylił się i zerwał pieczarkę. Obracał jaw palcach, biały grzyb z jasnym trzonem i postrzępionymi brzegami. Odłamał kawałek i spróbował, podając też kęs Intebowi. Egipcjanin zjadł, chociaż nie przepadał za posmakiem pleśni. Wiedział jednak, że wśród tubylców grzyby uchodzą za przysmak.
— To historia — powiedział Perimedes, wskazując na nawóz i pieczarki, a Inteb, jako że naprawdę był dyplomatą, nawet się nie uśmiechnął. Wiedział przecież, że to właśnie Mykeńczycy nadali nazwy grzybom, że ciągle jeszcze zdobili w ich kształty jelce mieczy i sztyletów. Nawet miasto swe nazwali od nich: Mycenae. Chociaż czemu, tego Egipcjanin nie pojmował, gotów uznać, że to za sprawą prostych skojarzeń. Jakkolwiek by spojrzeć, kształt grzyba kojarzył się z męskością, a ta była wśród tubylców w wielkiej cenie.
— Królewskie grzyby — powiedział Perimedes. — Perseusz znalazł je tutaj i nazwał od nich miasto. Nasza historia jest równie długa, jak historia Egiptu. Jak w Egipcie, tak i u nas żyją ludzie piśmienni, którzy zapisują dzieje.
Perimedes przystanął przed drewnianymi drzwiami i kołatał w nie, aż otworzyły się z piskiem. Stary niewolnik stanął w progu i zmrużył oczy od słońca. W dłoni trzymał tabliczkę z miękkiej gliny. Na pierwszy rzut oka poznać można było w nim mieszkańca Atlantydy, bez wątpienia porwanego niegdyś. To by było na tyle, jeśli chodzi o kulturę mykeńską, pomyślał Inteb, który nie raz i nie dwa odwiedzał bibliotekę w Tebach, widział zwoje papirusów zgromadzone we wnętrzach rozległej szych niż cały ten pałac. Udał zainteresowanie piętrzącymi się w koszach tabliczkami, zignorował zaścielające podłogę stłuczki i zastanowił się, czego mogą dotyczyć tutejsze zapiski. Pewnie dzbanów, kociołków, szczypców do węgla, mebli… Lepiej będzie chyba nie wspominać faraonowi o czymś tak przyziemnym.
Zanim jednak weszli do środka, rozległ się przenikliwy krzyk. Obrócili się. Dwóch ludzi niosło niemal lecącego im przez ręce wojownika w pokrytej kurzem i krwią zbroi. Usta miał otwarte jak ktoś skrajnie wyczerpany.
— Znaleźliśmy go na drodze — wyjaśnił jeden. — Ma coś do powiedzenia. To jeden z tych, którzy poszli z Asonem.
Perimedes zdrętwiał. Wiedział już, co nieszczęśnik powie, i wcale nie pragnął tego usłyszeć. Paskudny dzień, gdyby tak dało się go wymazać z życia. Chwycił rannego za włosy i tak długo uderzał nim o ścianę archiwum, aż ten oprzytomniał.
— Gadaj. Co ze statkiem?
Mężczyzna tylko szerzej otworzył usta, jak wyrzucona na brzeg ryba.
Niewolnik podbiegł z dzbanem wina. Perimedes wydarł mu naczynie i chlusnął zawartością w twarz męża.
— Gadaj!
— Zaatakowaliśmy statek, ale mieszkańcy Asine… — Zlizał z warg kilka kropli wina.
— Co z Asine? Przyłączyli się do was, prawda? Przecież też są z Argolidy. Ale co z Atlantydami?
— Walczyliśmy… — ranny cedził słowa jedno po drugim. — Walczyliśmy ze wszystkimi… Ci z Asine walczyli… ramię w ramię z Atlantydami… przeciwko nam. Było ich zbyt wielu.
— A mój syn, co z nim?
— Został ranny, widziałem, jak pada… Zginął lub jest w niewoli…
— A ty wróciłeś? Żeby mi to powiedzieć?
Tym razem król nie zdołał opanować gniewu. Jednym ruchem dobył sztyletu i zatopił ostrze w piersi mężczyzny.
3
Tyryns niknął już w dali, znacząc swą obecność jedynie szczytami najwyższych budynków wystających zza dominującego ponad widocznym jeszcze portem wzgórza. Zatoka Argos była spokojna i statek posuwał się z wolna w takt powolnego rytmu bębna punktującego każdy ruch wioseł. Po prawej burcie przesuwało się zielone od młodych liści wybrzeże. Poranne słońce łagodziło chłód bryzy.
Inteb oparł się o reling i wbił oczy w wodę, nie dostrzegając jednak pienistego śladu za rufą, nieświadom też obecności stojącego zaledwie o kilka kroków dalej muskularnego sternika. Wiosna zakwitała nad światem, w dolinie Nilu klekotały bociany… Niedługo będzie już w domu, po trzech latach wygnania wróci wreszcie do cywilizacji. Byle dalej od tych brudnych barbarzyńców, kłótliwych Mykeńczyków. Wypełnił swoje zadanie, taka rola mu przypadła w życiu. Każdy służy faraonowi tak, jak potrafi. Inni zostają dowódcami i wygrywają wojny i chociaż zwykle kończą młodo, to jednak im żyje się łatwiej. Żołnierze to prości ludzie, ale też nie trzeba im rozumu. Nieco brutalności, co naturalne, gdy weźmie się pod uwagę, że fach ich bliski jest rzeźniczemu. Tutmozis III potrzebował takich mężów, ale potrzebował też Inteba. Czasem można zwyciężyć bez wojny, obaj dobrze to wiedzieli. Właśnie dlatego Inteb stłumił posłusznie obrzydzenie i zgodnie z wolą swego króla zawitał do świata barbarzyńców. Nie było mu łatwo, ale Tutmozis III odniósł w ten sposób tanim kosztem kolejne zwycięstwo. Inteb nie zazdrościł mu tego. Za sprawą jednego szlachetnie urodzonego i dzięki kilku darowanym niewolnikom oraz paru garściom złota uniknięto wojny i powstrzymano zbrojne napaści na Egipt. Mykeńczycy przy okazji też umocnili swą pozycję, jednak Inteb nie potrafił tych trzech lat nazwać inaczej, jak czasem wyrwanym z życiorysu i straconym.