Выбрать главу

Gdzieś z góry dochodził czysty głos rogu. Inteb przysłonił oczy dłonią. Na tle nieba dojrzał kilka sylwetek żołnierzy w hełmach. Stali na szczycie urwiska, zapewne nadzorując wejście do portu i obwieszczając przybycie każdego statku. A może i więcej. Nie trzeba było bujnej wyobraźni, by ujrzeć zgromadzone na górze stosy głazów, które w każdej chwili można było stoczyć na nieproszonego gościa. Może mieli tam i wiadra z gotową do podpalenia smołą. Świetne miejsce do obrony.

Jeszcze jeden zakręt i strome zbocza odsunęły się, zmalały, a kanał zwęził się jeszcze bardziej. Prosto jak strzelił biegł przez tarasy pól. Wieśniacy odrywali się na chwilę od pracy, by spojrzeć na mijający ich z wolna statek.

— To sztuczny kanał? — spytał Inteb, a kapitan przytaknął. Nie odrywał oczu od dziobu, a dłoni od steru.

— Słyszałem o nim. Wprawdzie Atlantydzi uwielbiają snuć bajdy, jednak to chyba prawda. Przejście przez skały to nie ich robota, ale taki kanał można wykopać z łatwością, jeśli ma się dość ludzi i czasu.

Prosty jak strzała kanał kierował się ku wzgórzom w głębi wyspy. Jak na razie nie było widać ani śladu miasta, ale z przodu pojawił się inny statek. Widząc to, kapitan rozkazał wioślarzom skierować się w stronę brzegu. Obcy statek zbliżał się szybko i już po paru chwilach ujrzeli sterczące ponad dziobem rogi i wymalowane pod nimi gorejące ślepia. Była to triera Atlantydów, długa na czterdzieści kroków, z rzędami zgranych białych wioseł, opadających i wznoszących się niczym skrzydła wielkiego morskiego ptaka. Przesunęła się obok, górując nad pokładem egipskiego statku, rytm bębna zabrzmiał niczym uderzenia serca. Po każdej burcie było przynajmniej piętnaście wioseł, zbyt wiele, by policzyć je w krótkiej chwili mijania. Marynarz na dziobie zerknął z ciekawością w dół, po chwili jeszcze dwóch innych wyjrzało przez reling. A ilu nie dało się dostrzec? Oficerowie nosili brązowe zbroje zdobne klejnotami i malunkami, hełmy z piórami. Oni zignorowali gości, podobnie jak siedzący z nimi gruby kupiec. Śmiali się z czegoś, unosząc upierścienionymi dłońmi złote pucharki. Obraz siły i bogactwa.

Wysoka rufa i ster przesunęły się obok, zostawiając pianę i fale, które przez dłuższą chwilę kołysały egipskim statkiem.

— Od brzegu! — krzyknął kapitan i jednostka znów popłynęła środkiem kanału. Wskazał przed dziób. — Tam, panie, widać już, czemu kazałem położyć maszt.

Kanał niknął w mrocznym otworze w zboczu wzgórza. Wioślarze też go zauważyli. Zaczęli się trwożnie rozglądać i szemrać, aż stracili rytm. Kapitan uniósł obie pięści i ryknął na załogę głosem tak doniosłym, że nawet podczas ciężkiego sztormu byłoby słychać go na całym pokładzie:

— O wy, syny beznosych kurw, o trupie wszy! Pilnować wioseł albo życie z was wychłostam, ze skóry obedrę i na żagiel przerobię! To tylko tunel, nic więcej. Płynąłem już nim, biegnie prosto, ale jest wąski. Uważać na wiosła i nie złamać mi żadnego. Jeśli nie boicie się ciemności, to szybko będziemy po drugiej stronie.

Pochłonęła ich ciemność. Dla wioślarzy było to nieciekawe doświadczenie, siedząc bowiem plecami do dziobu, widzieli tylko malejące coraz bardziej wejście i mogło im się zdawać, że oto trzewia ziemi otwarły się, by połknąć statek. Dźwięk bębna odbijał się echem od skał sklepienia, przetaczał się przez tunel z hukiem gromu.

Gdy oczy przywykły już do mroku, z tylnego pokładu dostrzec można było wylot tunelu, coraz bliższy krąg światła. Kapitan trzymał kurs i zachęcał ludzi do wzmożonego wysiłku, jednak zamilkł, gdy jego głos wrócił echem przypominającym dziki śmiech szaleńca.

Cała przeprawa przez podziemia nie trwała długo i statek płynął znów w blasku słońca. Wraz ze światłem pierzchły lęki. Inteb zamrugał i aż otworzył usta, tak był zdumiony tym, co ujrzał.

Wpłynęli do kolistego basenu i Inteb po raz pierwszy uświadomił sobie, jak duża i różnorodna jest ta wyspa, będąca w gruncie rzeczy dawnym wulkanem. Lawa spłynęła i ostygła, a woda wypełniła wnętrze krateru, tworząc lagunę otoczoną jeszcze jednym, niższym obwałowaniem. Basen pośrodku wyspy okalały łagodnie nachylone zbocza wzgórz, na których rosły osłonięte przed wiatrami winogrona, kiełkowały z wolna zboża. Domy, zarówno proste chaty, jak i wspaniałe rezydencje, przycupnęły w cieniu drzew. W centrum laguny znajdowała się wyspa połączona z resztą lądu licznymi mostami. Tam cumowały niezliczone szeregi atlantydzkich statków. Triery i dziobate okręty wojenne, pękate statki handlowe i szybkie galery. Dalej widniały zatłoczone przystanie i magazyny, jeszcze dalej zaś wyrastało wzgórze zwieńczone cytadelą. To ją właśnie Inteb widział jeszcze z morza.

Oto była metropolia, królewskie miasto Atlantydy.

Wioślarze zamarli w bezruchu, podobnie jak Inteb wpatrzeni w cuda tego świata. Statek dryfował po lagunie. Na zboczach wkoło mieniły się kolorami kopuły domów i dwupiętrowych rezydencji, wszystkie przystrojone błękitnymi, czerwonymi i białymi kafelkami przetykanymi poziomymi pasmami cennych metali. Na szczycie stał pałac. Błyskał w słońcu czerwonymi kolumnami w stylu atlantydzkim, zwężającymi się ku dołowi, piętrzył się loggiami. Szczyt dachu i główne wejście przyozdobiono nadnaturalnej wielkości byczymi rogami, połyskującymi metaliczną czerwienią, charakterystycznym kolorem stopu złota i miedzi.

— Kim jesteście i czego tu szukacie? — odezwał się ktoś chropawym głosem, usiłując przemówić w języku przybyszy. — Mówcie!

Inteb wyjrzał przez reling i ujrzał łódź strażnika, który podpłynął milczkiem, gdy załoga podziwiała widoki. Tuzin wioślarzy siedział przy burtach, a na rufowym pokładzie stało kilku wojowników w pancerzach i z marsowymi minami oraz jakiś urzędnik na służbie. Jego szata musiała być niegdyś biała. Na szyi nosił niemal zupełnie zasłonięty przez bujną siwą brodę znak swej godności. Był łysy, skóra na głowie poczerniała od słońca. Miał tylko jedno oko, w miejscu drugiego widniała tylko zabliźniona rana. Otwierał już usta, żeby znów coś powiedzieć, ale Inteb go ubiegł. Oparł się o reling w taki sposób, by ukazać wyraźnie swe bransolety i klejnoty na kołnierzu. Słyszał już kiedyś mowę Atlantydów. Nie różniła się ona zbytnio od języka mykeńskiego. Postanowił więc posłużyć się tym właśnie językiem.

— Jestem Inteb, wysłannik Tutmozisa III, faraona Górnego i Dolnego Egiptu. Przybyłem tu, by przekazać jego słowa twemu panu. Teraz ty mów, kim jesteś i czego chcesz.

Ostatnie zdanie zawierało wiele gniewnych tonów, co przyniosło zamierzony efekt. Mężczyzna spróbował na ciasnym pokładzie przybrać jak najbardziej uniżoną pozę, nie opuszczając jednocześnie głowy.

— Witaj, witaj, panie, na tych wodach, w tym świętym miejscu i na dworze Atlasa, króla Atlantydy, władcy Krety, Melos, los, Astypalaji i wszystkich wysp leżących w odległości dnia żeglugi, i wszystkich statków na tym akwenie. Jeśli zechcecie podążać za mną, poprowadzę was ku przystani przystojnej waszemu statkowi.

Warknął na wioślarzy i łódź ruszyła, wiodąc za sobą powoli egipski statek. Opłynęli wyspę i skierowali się do następnego tunelu, także kanału, którego strop wzmocniono drewnianymi dźwigarami. Przez kwadratowe wywietrzniki w dachu wpadały promienie słońca. Kapitan wskazał na te otwory.