Widział, jak pośród oddziału straży kilku ludzi dźwiga lektykę. Domyślił się, że pewnie siedzi w niej Themis, okaleczony i niezdolny do walki. Aias też musiał go ujrzeć; natychmiast poznał swego niegdysiejszego pana.
Wymachując młotem runął przez szeregi Atlantydów. Nie próbował ich pozabijać wszystkich, torował sobie tylko drogę. Dotarł na odległość kilku kroków od lektyki.
— Chodź tu, Themisie, tchórzliwy pięściarzu. Mogłem zabić cię za każdym razem, gdy walczyliśmy, chociaż nawet o tym nie wiedziałeś. Chodź tu, żebym mógł cię zatłuc!
Themis tylko machnął dłonią. Niewolnik to tylko niewolnik. Atlantydzi otoczyli Aiasa i chociaż paru padło z rozłupanymi czaszkami, to w końcu dokonali dzieła mieczami. W ostatnim geście pięściarz uniósł jeszcze zaciśniętą dłoń, ale po chwili i ona opadła.
Coraz mniej obrońców walczyło wśród kamieni. Inteb doczekał się swojej chwili. Przepchnął się do przodu. Nie raz zatapiał swój miecz w ciałach atakujących, aż krąg Yernich poszedł w rozsypkę i nagle wkoło Inteba zrobiło się pusto. Przymierzył się do nadbiegającego Atlantyda, ale ten bez trudu odparował cios. Był to olbrzym z czarną brodą, zbroję miał mokrą od krwi. Jednym ruchem wytrącił Intebowi broń z dłoni, zranił go w ramię i obalił tarczą na ziemię. Rąbnął go jeszcze ostrzem po nogach i pobiegł ku Asonowi.
Ason. Atlantydzi walczyli prawie między sobą, aby się do niego dopchać. Inteb miał usta pełne krwi, ranna noga omdlewała boleśnie, ale widział poprzez deszcz, jak osaczony Ason przycisnął plecy do swego kamienia. Ani na chwilę nie opuszczał miecza. Walczył, sięgał ostrzem ciał nieprzyjaciół, ale przegrywał wobec wielkiej ich liczby.
Nagle wśród masy pancerzy i mieczy Inteb stracił go z oczu.
11.
Leżąc na dnie statku Ason widział jedynie błękitne niebo i spocone ciała, głównie nogi galerników. Ręce miał pętane drewnianymi kajdanami na plecach, jeszcze cięższy kawał drewna obejmował jego nogi. Deszcz zraszał ego nagie ciało, słońce je paliło, morska woda obmywała otwarte rany. Broda mu urosła, a długie włosy miał splątane i brudne. Leżał tak przez całą drogę z wyspy Yern na Atlantydę.
To galernicy utrzymywali go przy życiu. Niezbyt daleko siedzieli pojmani w walce niewolnicy z Argolidy. Pilnowali, by Ason dostawał swoją porcję wody i choć odrobinę jedzenia. W nocy przemywali mu rany i szeptali o tym, co wiedzieli. Ason mało co z tego rozumiał, trawiony gorączką, wycieńczony i obolały.
Krzyki i uderzenie burty statku o kamienie sprawiły, że ocknął się z półprzytomnej drzemki. W gardle mu zaschło, rana na szyi bolała ze zdwojoną mocą. Atlantydzi stanęli nad nim, unieśli i zaklęli szpetnie na widok brudu. Wylano na niego kilka wiader zimnej wody. To otrzeźwiło Asona. Przekręcono go na brzuch, by zdjąć pęta. Po raz pierwszy od niezliczonych dni mógł poruszyć nogami. Gdy go podniesiono, w głowie mu zawirowało. Ledwo czuł, jak ktoś ciągnie go po trapie i ciska na kamienne nabrzeże.
Po chwili zaczął coś widzieć. Statek cumował przy solidnym molo wybiegającym daleko w morze. Nad brzegiem wznosiła się wysoka skarpa z wyciętymi w skale schodami, a wyżej widniał pałac z czerwonymi kolumnami, zielonymi gontami i byczymi rogami na dachu. Ponad wejściem lśnił w słońcu podwójny topór Atlantydy. Kilku ludzi oddalało się z lektyką.
— Wstawaj — warknął ktoś. — Nie będziemy cię nieść.
W końcu jednak musieli. Ason był za słaby, pozbawione przez długi czas ruchu nogi nie chciały go dźwigać. Gdy nie pomogło kłucie włóczniami, Atlantydzi ponarzekali trochę i pociągnęli jeńca po schodach. Przed pałacem stali strażnicy, kręcili się różni ludzie. Ason ledwie zdążył zerknąć na mury, gdy znalazł się w mroku wnętrza. Potem znów ujrzał słońce. To megaron z fontanną. I Themis na leżance. Strażnicy puścili Asona. Zatoczył się, ale ustał, chociaż chwiał się przy tym jak źdźbło na wietrze.
— Podobała ci się podróż? — spytał Themis popijając wino ze złotego kielicha.
Ason odchrząknął i splunął w kierunku prześladowcy. Nie dosięgnął.
— Co za barbarzyńskie zwyczaje. Myślałeś, że jesteś księciem wśród swoich i królem dla Yernich? Dzikus.
— Czemu mnie nie zabiłeś? — spytał chrapliwie Ason.
— Raz już zacząłem, ale Posejdon mi przeszkodził — zapiszczał Themis tracąc zimną krew. — A ty uderzyłeś mnie tchórzliwie. Zapłacisz za to, jak nikt nigdy jeszcze nie zapłacił.
Mówiąc to dostał drgawek i uronił kilka kropli napoju. Te nieliczne włosy, które widać było obok złotej płytki, miał całkiem siwe. Niezbyt przypominał niegdysiejszego pięściarza i atletę. Wychudł, zaś noga, którą powłóczył, była wyraźnie bardziej patykowata. Ason spojrzał na niego zimno.
— Niewiele zostało w tobie z mężczyzny — powiedział. — Też żałuję, że jeden z nas nie zginął tego dnia, bo twoje życie już nic nie jest warte. Jeśli chcesz mnie zabić, to dalej, ale przestań gadać.
— Zrobię co zechcę! Będę cię torturował, zaznasz cierpienia, o jakim nawet jeszcze nie słyszałeś. Połamię ci kolejno wszystkie kości, obedrę skórę po kawałku, uszy zaleję płynnym metalem… — Zachłysnął się i musiał przerwać dla nabrania oddechu.
— I kto tu jest barbarzyńcą? — spytał spokojnie Ason. Z całych sił starał się nie upaść. — Potrafisz tylko jak baba gadać o torturach i zemście. Mimo bielonych wąsów i skłonności do przechwałek, Yerni lepsi są od ciebie. Pogardzam tobą, Themisie, tobą i twoją Atlantydą.
Ason odwrócił się plecami do Themisa i spojrzał na morze. Było ciepłe, błękitne, pachniało ojczystymi stronami. Coś zastękało z tyłu, ale Mykeńczyk nawet nie spojrzał. Całą uwagę skupił na wielkiej, białej mewie, która bez poruszania skrzydłami szybowała nad urwiskiem. Rozglądała się na boki. Przeleciała blisko, spojrzała na Asona i zniknęła gdzieś w dali. Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Mykeńczyka.
— Siadaj na ławie — polecił Atlantyd, młodzieniec w obłożonej złotem zbroi. — Mój krewniak, dobry Themis, dostał ataku duszności, ale wkrótce dojdzie do siebie. Nie chciałbym zanosić mu wiadomości, że rzuciłeś się do morza. Gdyby tak się stało, to chociaż jestem tu domownikiem, zapewne musiałbym zająć twoje miejsce w sali tortur.
Słowa te wypowiedziane zostały całkiem spokojnie i Ason bez sprzeciwu padł na wyściełaną ławę. Dwóch lekarzy pochyliło się nad Themisem i obmyło mu skórę octem i wodą. Coś zagrzmiało w oddali, słabo, ale zaraz potem grunt zadrżał. Ason znów spojrzał na morze, a Atlantyd wskazał na północ.
— To Thera jęczy, pluje dymem i popiołem. Gdy byłeś tu poprzednio, odezwała się po raz pierwszy i od tamtej pory już nie milknie. Ludzie wrócili, ale znów zaczynają uciekać. — Zmarszczył brwi. — Niektórzy mówią, że to zły znak, bo Thera to królewska wyspa. Ale Kreta jest o wiele większa i teraz tutaj jest nasz dom. Tak się rzeczy mają.
— To znak, że Atlantyda nie jest już tak silna jak kiedyś. Macie kłopoty z Argolidą…
— Zamilcz, przybyszu z gór! Nie wszystko, co usłyszałeś od niewolników na galerze, musi być prawdą. Owszem, przegraliśmy kilka bitew, ale wciąż panujemy na morzu. Nasza flota jest nawet jeszcze większa. Jesteśmy górą.
Rogi zagrały i umilkły. Służba rozbiegła się i w pole widzenia wkroczyło dziesięciu ludzi w znakomitych zbrojach. W dłoniach trzymali nagie miecze. Themis poruszył się i medycy odeszli. Ktoś dźwignął Asona na nogi. Do pomieszczenia wkroczył ciężko król Atlas, za nim wsypała się jego świta. Król miał plwociny na płaszczu. Smagnął cholewkę buta biczykiem, jakiego używa się przy powożeniu rydwanem.