Выбрать главу

— Proszę, mój syn Themis wrócił z wojny. Dostrzegłem twój statek i pospieszyłem, by cię powitać. Bałem się o ciebie, gdy byłeś w tej dalekiej krainie. I o twoje zdrowie. Ojciec wita cię z radością.

Themis wstał z wysiłkiem i objął ojca. Tylko stary, tłusty i pomarszczony Atlas mógł dostrzec w tym koślawcu ukochanego syna. Themis opadł ciężko na leżankę, król zasiadł obok. Spojrzał tam, gdzie wskazywał drżący palec.

— Wyspa Yern jest nasza, ojcze. Wojownicy, którzy jej bronili, nie żyją, kopalnia dobywa szary metal dla nas. A ten, co sprzeciwiał się Atlantydzie, został moim jeńcem.

Atlas obrzucił Asona chłodnym spojrzeniem i odwrócił oczy.

— Godna to zdobycz, Temisie, chociaż wielkiej siły potrzebowałeś by go pokonać. Ale jesteś księciem Atlantydy i kapitanem floty. Zrobiłeś co trzeba. Zabij to ścierwo i wracaj do pałacu, gdzie wszystkim nam brakuje twojej obecności.

— On umrze powoli. Całe lata będzie umierał.

— Jak chcesz — mruknął Atlas i wzruszył ramionami uznając, że to nie jego sprawa. Spojrzał raz jeszcze na Asona, obecnie z niesmakiem. — Chętnie widziałbym tu tego pirata, jego ojca.

— Jakieś kłopoty z Argolidą, wielki Atlasie? — spytał z uśmiechem Ason. — Czyżby barbarzyńcy z gór zdołali zajść ci cierniem za skórę?

— Twoi barbarzyńcy nauczyli się walczyć, dość mieli czasu, gdy wojowali we własnym gronie. Ale poradzimy sobie z nimi. — Odwrócił się.

— Albo to oni poradzą sobie z Atlantydą — zawołał Ason i roześmiał się głośno. — Jak dotąd musiałeś walczyć z nami w Argolidzie i na wyspie Yern. Niedługo spotkasz nas w innych miejscach. Aż któregoś dnia umrzesz, Atlasie, a wtedy rządy obejmie ta kreatura, twój syn. I to będzie koniec Atlantydy.

— Zaraz go zabiję — warknął Atlas i sięgnął po miecz.

— On jest mój! — wrzasnął Themis.

Ason znów się roześmiał i jakby w odpowiedzi grunt zadrżał im pod stopami. Tym razem jednak łoskot nie zamarł od razu, tylko narastał, aż posadzka zakołysała się niczym statek podczas sztormu, tynk i malowane kafelki sypnęły się z sufitu. Ktoś blisko okien wskazał bez słowa na morze. Przerażenie odebrało mu głos. Wszyscy pobiegli zobaczyć, nawet podpierany przez lekarzy Themis. O Asonie zapomniano, zatem i on pokuśtykał za resztą.

Z wysokiego klifu wszystko było widać jak na dłoni. Szarą skałę opadającą do wody i statek, który dopiero co przypłynął z północy i cumował przy molo. Ludzie na jego pokładzie pokazywali sobie na horyzont, gdzie leżała wyspa Thera. Błękitne i spokojne morze pełne było białych żagli królewskiej floty.

Nic więcej. Żadnych płomieni, żadnego dymu i łomotów. I zupełnie nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, odległa wyspa eksplodowała. Urosła tumanem czerwonawego dymu, który błyskawicznie wzbił się ponad najwyższe góry i puchł dalej pod niebiosa.

Dopiero po dłuższej chwili rozległ się huk godny końca świata. Zerwała się wichura tak silna, że niektórzy runęli na podłogę. Ason zdołał się oprzeć atakowi. Fala przeszła i znów zrobiło się cicho. Ktoś jęczał, ktoś krzyczał jeszcze ze strachu, ale większość dźwigała się na nogi. Atlas stał blady, dłoń przyciskał do piersi. Themis wołał lekarzy. Ktoś krzyknął i wskazał na horyzont.

Nadchodziła fala. Fala, jakiej świat jeszcze nie widział. Fala zrodzona w sercu wulkanu.

Pośrodku Thery wznosiła się góra, która była wulkanem i to on właśnie w jednym, gargantuicznym spazmie wyrzucił z siebie bezmiar skał na pola, ludzi, drzewa i całą resztę, miażdżąc i zasypując zaraz szczątki. Jezioro lawy wykipiało gwałtownie, niosąc zagładę wszelkiemu żywemu stworzeniu na wyspie.

Po pierwszym wybuchu w miejscu wulkanu pozostało jedynie olbrzymie zagłębienie, płynna skała wylewała się prosto na pobliskie dno morza i spływała pod wodą jeszcze niżej. Powietrze wypełniły trujące gazy.

Ale to nie trwało długo. Zaatakowane płomieniami morze wlało się z sykiem w ognistą depresję. Woda parowała, ale jej napływ nie ustawał. W końcu z hukiem opanowała całą nieckę, a jej impet był tak wielki, że odbitym echem runęła na morze fala tak wysoka, że trudno było właściwie nazwać ją tylko falą. To ocean uniósł się w powietrze. I ta fala pognała przez świat szybciej niż jakakolwiek żywa istota.

Z początku była tylko białą kreską, ale rosła gwałtownie, aż pokazała się pod postacią białej ściany. Ciągnęła się od horyzontu do horyzontu i nie zwalniała. Nikt nie mógł oderwać od niej oczu, ludzie zastygli w bezgranicznym przerażeniu. W tej strasznej chwili może tylko The-mis myślał o czym innym, jako że ból chorego ciała nie opuszczał go ani na moment. Wyrwał najbliższemu wojownikowi miecz i krzycząc coś wykrzywionymi ustami próbował podejść do Asona. Nogę ciągnął za sobą jak kawał drewna. Mykeńczyk spostrzegł go w porę.

Bez większego wysiłku kopnął syna Atlasa w zdrową nogę, aż ten padł na posadzkę. Nikt nie zwrócił uwagi na incydent.

Fala huczała, potężniała, ogarniała świat. Piana i zielona woda rosły coraz wyżej i wyżej zbliżając się do brzegu. Próbująca ucieczki galera zniknęła w mgnieniu oka. Żaden statek nie miał szans wobec takiego żywiołu. Z początku wydawało się, że fala sięga wysokości masztu, po chwili jednak urosła ponad szczyt klifu, ponad dachy pałacu… Zawisła nad nimi. Na jej zwieńczeniu błysnęły barwy tęczy.

Ziemia zadrżała w posadach.

Ason roześmiał się, chociaż nikt go nie słyszał.

Nieskończona, czarna ściana przesłoniła słońce.

Ason nie ustawał w śmiechu. Ludzie padali ze strachu, ale on stał wyprostowany i śmiało spoglądał śmierci w twarz. I krzyczał, choć krzyk jego ginął bez reszty w huku. Krzyczał, aż fala go dosięgła i w jednej chwili ucięła nić Asonowego żywota.

— Giń, Atlantydo!

WYSŁANNIK

Pierwszy szedł śniadoskóry mężczyzna w odzieniu równie brunatnym, jak kora puszczańskich drzew. Obok stąpał mąż nie pierwszej już młodości, ale wciąż prosto noszący głowę i ciężki hełm z końskim ogonem. Miał też zdobiony napierśnik i nagolenniki oraz długi miecz w dłoni. Za nimi ciągnęło więcej zbrojnych, ich długi szereg z wolna wyłonił się na bezdrzewnej równinie. Szli luźnym szykiem, prócz broni nieśli jeszcze sporo pakunków, rozmawiali, śpiewali.

W południe przystanęli, by się posilić i po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Późnym popołudniem przewodnik wskazał przed siebie, gdzie zza kurhanu unosiły się nitki dymu z palenisk i szarzały jakieś monstrualne kształty. Ludzie zaczęli pokrzykiwać i pokazywać palcami owe dziwne konstrukcje wyrastające z ziemi na prawie całkiem pustej równinie. Podeszli do przerwy w ziemnym wale i weszli na teren grodziska.

Do wewnętrznej strony nasypu przylegały liczne domy z drewna. Ludzie stali w drzwiach i spoglądali na przybyszy z przerażeniem. Nadeszło kilku mężczyzn z kamiennymi toporami, ale cofnęli się na widok zbrojnych. Dowódca zatrzymał oddział i podszedł do kręgu kamiennych kolumn. Było ich pięć, wszystkie masywne i przytłaczające. Nawet rosły mąż czuł się przy nich karzełkiem.

— Niczego takiego nie ujrzycie w całym świecie — rozległo się nagle i dowódca obrócił się gwałtownie, uniósł miecz.

Kuśtykał ku niemu odziany w szmaty, niewysoki i śniady mężczyzna, dziwnie podobny do przewodnika z lasu. Miecz opadł. Policzek obcego szpeciła ukośna szrama, drugą, jeszcze głębszą i większą bliznę widać było na jego nodze. Mężczyzna wyraźnie kulał.

— Nie jesteście z Atlantydy — powiedział obszarpaniec czystym głosem, z dykcją nijak nie pasującą do tego dziwnego miejsca na ziemi. — Powiedzcie mi, kim jesteście i co was tu przywiodło, jeśli łaska.