— I to też dostosowali do obrony. Na górze trzymają głazy, którymi można zatopić statek.
Ten tunel był krótszy niż pierwszy. Z góry dobiegał zwykły zgiełk miasta. Płynęli kolejnym otwartym kanałem, który niczym pierścień wodny otaczał wysepkę, serce Thery. Zacumowali przy wielkich schodach z czarnego i czerwonego kamienia. Od słońca chronił przystań wielki, drewniany baldachim pomalowany na jasny szkarłat i ozdobiony byczymi rogami, prawie takimi samymi jak te widniejące na pałacu. Inteb dojrzał czekających na brzegu wojowników i lektykę; wieści o przybyciu gościa musiały sporo wyprzedzić jego statek. Poczekał jeszcze na zamocowanie cum i zwrócił się do kapitana.
— Przygotuj dary od faraona i każ niewolnikom zanieść je moim śladem. Nie pozwalaj, żeby więcej niż połowa załogi schodziła równocześnie na ląd. Gdybyś sam zechciał się upić czy pójść się zabawić, zostaw wiadomość, gdzie cię szukać.
— Kiedy wypłyniemy, panie?
— Nie wiem. Zabawię tu co najmniej dzień. Gdy przyjdzie pora, dam ci znać.
Rogi zagrały znów, gdy Inteb schodził na ląd. Komitet powitalny skłonił się i poprowadził wysłannika do lektyki. Ledwie usiadł, ośmiu niewolników podniosło palankin. Na ramionach, w miejscach gdzie opierali żerdzie, mieli ropiejące rany, skóra ich spływała potem, gdy wspinali się na strome wzgórze. Tego jednak Inteb nie zauważył, podziwiał miasto i jego mieszkańców. To było zupełnie inne miejsce niż te, które dotąd oglądał. Owszem, Teby urosły większe, ale inaczej. Atlantyda uderzała bogactwem kolorów tak intensywnych, aż oczy bolały. Istna dżungla pełna fantastycznych ptaków i roślin. I tutaj były te dziwne, przypominające ludzi stworzenia wspinające się swobodnie na szczyty dachów i żerdzi. Inteb widział już wcześniej te zwierzaki, ale nigdy tak kolorowe. Skąd ci ludzie je sprowadzali? Były też juczne osły, a nawet spoglądające z otwartych okien na ulicę koty. Najbardziej zainteresowały go jednak słonie, najwyraźniej posłuszne woli powożących. Niepodobne zupełnie do wielkich, afrykańskich słoni bojowych, małe jak konie, o jaśniejszej znacznie skórze. Piesi rozstępowali się przed nimi, czasem sięgając ręką, by dotknąć boków bestii, jakby na szczęście.
Dotarli na szczyt akropolu, gdzie bielały otynkowane mury pałacu. Majestat, który mógł się równać z dostojeństwem Egiptu. Gdy lektyka spoczęła na ziemi, otwarły się brązowe wrota głównego wejścia i od progu skłonili się słudzy w błękitnych, królewskich szatach.
Pod arkadami stały dwa szeregi czarnych jak heban Nubijczyków sprowadzonych tu w swoim czasie z Egiptu. Ubrani byli w skóry lampartów, w dłoniach trzymali włócznie. Dalej rozciągała się olbrzymia sala zakończona szerokimi schodami. Wszystko to pogrążone było w półmroku, rozpraszanym jedynie przez miękki blask światła padającego przez rząd okienek umieszczonych ponad bocznymi „nawami". Z dali dobiegało śpiewne zawodzenie i woń kadzidła, poza tym panowała cisza przerywana jedynie odgłosem ciężkich kroków podążających za Egipcjaninem niewolników. Czasem mijali ich mężczyźni o wąskich biodrach, w ciasno dopasowanych, krótkich szatach. Niezmiennie obdarzali gościa zdumionymi spojrzeniami. Na ścianach widniały freski przedstawiające podobnych im młodzieńców, tańcujących, zmagających się z ujętymi za rogi bykami. Na malunkach pojawiały się też osobliwe ryby, wywijające licznymi ramionami głowonogi i powłóczyste podwodne rośliny, a nawet ptaki i kwiaty. Spotykali także kobiety, które były równie niebezpiecznie urodziwe jak mężczyźni. Nosiły wielowarstwowe spódnice i małe kapelusiki umocowane na czubkach misternie upiętych włosów, piersi zwykle miały obnażone, pełne przy tym, z sutkami pomalowanymi na niebiesko. Niektóre stroiły się jak na polowanie, które tutaj odbywało się zawsze w należącym do króla rezerwacie. Widać tam się właśnie udawały. Miały wysokie do pół łydki buty i krótkie, zielone spódniczki kończące się ponad kolanem, spięte w pasie szerokim, nabijanym brązem, skórzanym pasem. Podtrzymujące go paski krzyżowały się na mostku, podkreślając linię niczym nie przesłoniętych piersi. Niewątpliwie kobiety te przyciągały uwagę, chociaż Inteb uznał je za nazbyt wyzywające, w złym guście. Wyszli na pozbawiony dachu dziedziniec, stanęli znów w blasku słońca. To było samo serce pałacu.
Król Atlas musiał już otrzymać wiadomość o przybyciu Egipcjanina, siedział bowiem na alabastrowym tronie z wysokim oparciem, w otoczeniu dworzan. Odprawiał właśnie jakichś urzędników ściskających w dłoniach gliniane tabliczki i strażników prowadzących więźnia zakutego w drewniane kajdany. Inteb zatrzymał się w cieniu i poczekał, aż scena nieco się przerzedzi i będzie mógł wkroczyć na nią z namaszczeniem, jak przystoi człowiekowi jego rangi. Więzień był prawie nagi, sponiewierany przy tym i brudny, ze śladami zaschniętej krwi. Jeden ze strażników popędził go, uderzając w żebra rękojeścią miecza, aż młodzieniec potknął się i obejrzał, by obrzucić tamtego przekleństwem.
Inteb zamarł.
To był Ason, syn Perimedesa, książę mykeński.
Tym razem strażnik wymierzył silniejszy cios i zgięty wpół Ason został wywleczony z atrium.
4
— To świetne wino, szanowny Intebie — powiedział król Atlas, klepiąc wysłannika po ramieniu, jakby chciał podkreślić prawdę zawartą w swych słowach. Palce miał grube niczym serdelki, białe i upierścienione. — Pochodzi z winnic leżących na południe od Knossos. Skórki owoców zostawia się do fermentacji, co daje tę barwę głębokiej purpury i niepowtarzalny aromat. Wino trzeba rozcieńczać wodą w proporcji jeden do dziesięciu, takie jest mocne.
Wysoka na połowę wzrostu mężczyzny amfora została lekko przechylona, tak by wino wypływało z niej, niosąc możliwie mało oliwy, która unosiła się na górze, nie dopuszczając powietrza do trunku. Kuty złoty puchar, zdobny w sceny okiełzania dzikiego byka, został napełniony do połowy, potem niewolnik z namaszczeniem zebrał gąbką kilka złocistych oczek oliwy, a Atlas własnoręcznie dolał do wina zimnej wody i podał naczynie Intebowi. Ten upił łyk i skinął głową.
— Rozkoszny trunek, Atlasie. Podwójny to zaszczyt otrzymać taki poczęstunek z twoich rąk.
— Winieneś zabrać go trochę dla faraona. Dziesięć, nie, dwadzieścia amfor to odpowiednia liczba.
Inteb znów przytaknął i uśmiechnął się. Zadowolony z siebie upił kolejny łyk. Co za beczka łoju, pomyślał o gospodarzu. Wiedział, że w młodości Atlas był dzielnym żeglarzem, że pływał aż do Złotego Rogu i dalej, na Morze Wschodnie, w górę rzeki Danube na północ, gdzie wysokie drzewa rosną zwartym gąszczem, aż nieba spod nich nie widać, i gdzie odziani w futra ludzie walczą na kamienie, wywijając długimi jak u zwierząt ogonami. Tak przynajmniej powiadano. Jeśli w obecnej, baryłkowatej postaci kryły się jeszcze resztki tamtej dziarskości, to nie dawały nijak znać o sobie. Zwały cielska, wałki tłuszczu, rozciągnięta, bezwłosa skóra niczym u ogolonego kapłana. Brak było nawet brwi i rzęs, a skryte w fałdach obwisłej twarzy zielonobłękitne oczy pozostawały niezmiennie poważne, chociaż gospodarz często rozciągał pomalowane usta w uśmiechu, ukazując kilka brunatnych pieńków zepsutych zębów. Na dodatek, jakby bogowie postanowili zażartować sobie, kształtując to ludzkie indywiduum, jeden policzek i przyległe do niego ucho płonęły purpurą, szczęśliwie dotyczyło to lewego profilu, obecnie niewidocznego dla Inteba. Tak, w młodości był to z pewnością zuch, który przetrwał mimo licznych znaków niełaski niebios. W Egipcie nie miałby szans, ledwie urodzony zostałby spławiony Nilem ku uciesze świętych krokodyli, kładących kres istnieniu takich maszkar.