— Tego nie wiedziałem. Co oznacza to dziwne słowo?
— Jeśli tak, to musisz przed odpłynięciem zobaczyć, na czym polega ten szlachetny sport. Wyobraź sobie dwóch nagich mężów, których ciała natarte zostały oliwą. Stają naprzeciwko siebie z dłońmi owiniętymi skórą. Zadają sobie ciosy, bronią się przed uderzeniami. Zwykły człowiek umarłby od tego. — Themis upił nieco wina i sięgnął po stojący na blacie puchar. — Znacie tę grę? — spytał, potrząsając pucharem, który dziwnie zagrzechotał.
— Mamy w Egipcie coś podobnego, ale chyba reguły są nieco inne.
Themis obrócił puchar i ukazał trzy kości do gry.
— Sześć, trzy i dwa, nie tak źle. Reguły są całkiem proste. Wyższy numer wygrywa. Najwyższa wygrana to Afrodyta, trzy szóstki, najgorszy wynik to same jedynki. Zagramy?
Zanim Inteb zdołał odpowiedzieć, dosłyszał kierowane doń wezwanie. To był Atlas. Egipcjanin obrócił się czym prędzej.
— Spójrz no, Intebie, czy widziałeś kiedyś coś bardziej żałosnego niż to tutaj?
Inteb zerknął na stojącego przed królem więźnia. Poobijany, brudny, nagi, w drewnianych kajdanach na rękach i nogach. Ason, syn Perimedesa, w towarzystwie dwóch strażników.
Inteb myślał o więźniu przez cały wieczór. Wcześniejszy widok Asona zapowiadał tę chwilę. Inteb wiedział, że Atlas nie zrezygnuje ze sposobności, by zaprezentować Asona, osobę bez wątpienia mu znaną. Inteb zatem był przygotowany i zareagował tym razem spokojnie, nie dał się zaskoczyć. Zmierzył Asona spojrzeniem od stóp do głów, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy.
— Wygląda na Asona, syna Perimedesa. Z jakiego to powodu traktujesz tak szlachetnie urodzonego męża, królu Atlasie?
Cisza zapadła przy stołach, uśmiechy zniknęły. Atlas zacisnął usta, spojrzał na Inteba wzrokiem jadowitego węża. Gość wytrzymał, a nawet odwzajemnił spojrzenie. Atlas był władcą absolutnym, wszelako Inteb pochodził z Egiptu, przybył w przyjacielskiej misji jako wysłannik faraona. Należało o tym przypomnieć. Egipt pragnął pokoju zarówno z Atlantydą, jak i Mykenami, i to akurat było ważniejsze niż wszelkie różnice poglądów. Atlas chyba to rozumiał, powstrzymał się bowiem od odpowiedzi, tylko uśmiechnął się lekko. Oczy jednak wciąż miał lodowate.
— Szlachetnie urodzony? Może ktoś gdzieś uznaje szlachetność tego kutasa, ale na Atlantydzie nic to nie znaczy, mój mały egipski przyjacielu. Tak, on rzeczywiście pochodzi z tego kłótliwego szczepu, o którym wcześniej rozmawialiśmy.
— Ty tutaj! — zakrakał Ason, rozpoznając wreszcie Inteba. — Zdrajca… — Spróbował się wyrwać, ale strażnicy powalili go na kolana.
Atlas aż zatrząsł się od gromkiego śmiechu.
— Widzisz, Intebie? Ta istota nie pojęła nawet twoich słów, chociaż pragnąłeś stanąć w jej obronie. Dzielny to postępek, Intebie, ale bezcelowy. Szkoda strzępić język, to tylko brudny barbarzyńca.
— Pasuję zatem akurat do tego chlewa! — krzyknął wywijający się strażnikom, kaszlący Ason.
Goście ryknęli śmiechem. Nawet Inteb pozwolił sobie na uśmiech, by okazać, że jest człowiekiem cywilizowanym i dostrzega komizm tych słów. Atlantyda i Egipt były krajami cywilizowanymi, posiadającymi własną sztukę i kulturę, i tym właśnie różniły się od ludzkiego bydła wkoło, prostactwa grzebiącego zaostrzonymi kijkami w ziemi w poszukiwaniu żeru. Może na tej kupie kamieni, które zwały się Mykenami, ten osobnik był kimś, ale tutaj nie miał żadnej rangi ni znaczenia. Każdym gniewnym słowem Ason tylko utwierdzał słuchaczy w tym mniemaniu i podsycał śmiech.
— Zabiję… — warknął Ason.
— Chyba zębami, bo oni nie znają oręża — krzyknął Themis i goście znów zachichotali.
— Zupełnie jak pies na śmietniku — krzyknął ktoś inny. Ason poszukał nowego adwersarza wzrokiem i wyszczerzył zęby.
— Ty… wszyscy jesteście… skurwysynami! Mieczem bym was pozabijał!
— Mieczem? — Themis uniósł brwi w komicznej parodii zdumienia. — Dalibyśmy ci miecz, ale czy potrafisz utrzymać coś takiego swoimi łapami?
Przez salę przetoczyła się kolejna fala śmiechu. Ason krzyczał coś, ale jego głos ginął we wrzawie, a wykrzywiona wściekle twarz więźnia tylko pobudzała wszystkich do coraz większej wesołości.
Wszystko to stało się nagle. Niewolnik niosący gorący kociołek nalewki rybnej mijał właśnie Asona, który pociągając eskortę za sobą, zdołał podciąć usługującemu nogi. Niewolnik upadł, upuszczony kociołek pękł i parząca zawartość dosięgła Themisa. Niewolnik i strażnicy utworzyli na podłodze jeden kłąb, Ason zaś runął na stół, zmiażdżył go i dosięgną! dłońmi gardła Themisa.
Przez chwilę panowała cisza, potem zaskoczenie minęło i wybuchła wrzawa. Strażnicy odkopnęli niewolnika na bok i złapali Asona, okładając go pałkami i próbując oderwać jego palce od gardła królewskiego syna. Tymczasem Ason zacisnął jeszcze silniej dłonie. W końcu dostał w ciemię rękojeścią miecza, zadrżał i obwisł bezwładnie. Odciągnięto go za nogi, twarzą do posadzki. Jeden ze strażników dobył krótkiego miecza i szykował się, by wbić go w pierś więźnia.
— Stójcie! — rozległ się zachrypnięty głos i miecz zamarł w powietrzu.
Themis wstał, potarł gardło. Szatę miał brudną, spadały z niej kawałki ryby.
— Nie umrze tak łatwo. Zaatakował mnie, zatem jest mój. Ja go zabiję, dobrze, ojcze?
Atlas upił wina i zbył całą sprawę machnięciem ręki. Zabawa dobiegła końca, barbarzyńca odegrał swą rolę. Trzęsąc się wciąż ze złości, Themis spojrzał na Inteba.
— Pytałeś panie o walkę na pięści. Jutro pokażę ci, na czym to polega. Ujrzysz, jak na otwartej arenie, w równej walce, zatłukę tego młokosa na śmierć.
5.
Ason obudził się w ciemności. Uwięziony w głębokim lochu zatracił poczucie czasu, mało go to zresztą obchodziło. Znajdujące się w różnych częściach ciała ogniska bólu zlały się w jeden pulsujący pod skronią płomień. Pierwszą próba uniesienia głowy skończyła się przykrym uderzeniem o kamienną podłogę; za drugim razem Ason był ostrożniejszy. Ostatecznie ból też można pokonać. Powoli zbadał palcami własne ciało, ale nie odnalazł nowych ran, w każdym razie nie były to żadne poważniejsze obrażenia. Na koniec musnął najbardziej dokuczliwą opuchliznę na ciemieniu.
Przypomniał sobie ucztę, kpiny z jego osoby i tę chwilę, kiedy rzucił się na najbardziej dokuczliwego gza z tego roju. Uśmiechnął się słabo. Oberwał, ale warto było zaznać tej krótkiej chwili satysfakcji, kiedy mógł wreszcie zacisnąć dłonie na jego gardle.
Jeśli został zamknięty w tym samym miejscu, to teraz musiała być noc. Tak, sądząc po kwaśnym smrodzie, znalazł się tam, gdzie przedtem, w zagrodzie dla byków. Mykeński lew uwięziony w stajni Atlantydów. Wciąż jednak żywy. Z wysiłkiem czołgał się po podłodze ku miejscu, gdzie na tyłach pomieszczenia płynęła woda. Była zimna. Zanurzył w niej na chwilę całą głowę, wstrzymał oddech, jak długo się dało. Skutkiem tych zabiegów po paru chwilach zdołał się unieść i usiąść, opierając się o zimną, kamienną ścianę.
Musiał chyba zasnąć w tej pozycji, gdy otworzył bowiem oczy, ujrzał jaśniejącą wokół wielkich, drewnianych wrót obręcz światła, usłyszał chrobot odsuwanych rygli. Akurat w porę, by zamknąć oczy i osłonić je przedramieniem przed kłującymi promieniami słońca. Ciężkie, wojskowe sandały zastukały na kamieniach. Ason zamrugał, usiłując rozpoznać otaczające go sylwetki. Stawianie oporu nie miało sensu. Pozwolił dźwignąć się na nogi i wyprowadzić z zagrody. Czuł, że zbliża się nieuchronnie śmierć, i właściwie młodzieniec nie rozumiał, jakim cudem wciąż jeszcze żyje. Rychło jednak ból głowy przyćmił wszystkie myśli i jeniec ruszył potulnie, gdzie kazano.