Выбрать главу

Twój kochający syn Marchewa.

PS Przekaż ucałowania Blaszce. Tęsknię za nią.

* * *

Lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, zasłonił dłonią oczy.

— Co zrobił?

— Prowadził mnie ulicami — oświadczył Urdo van Pew, obecny przewodniczący Gildii Złodziei, Włamywaczy i Zawodów Pokrewnych. — W biały dzień! Ze związanymi rękami!

Postąpił o krok w stronę siedzącego na twardym krześle Patrycjusza i pogroził palcem.

— Wie pan doskonale, że trzymamy się Budżetu — rzekł. — Tak mnie poniżyć! Jak zwykłego przestępcę! Oczekuję oficjalnych przeprosin — dokończył. — W przeciwnym razie miastu grozi kolejny strajk. Będziemy do niego zmuszeni, wbrew naszej obywatelskiej postawie.

To palec… Palec był błędem. Patrycjusz przyglądał mu się lodowato. Van Pew podążył za jego spojrzeniem i szybko opuścił rękę. Patrycjusz nie należał do ludzi, którym można grozić palcem — chyba że ktoś chce liczyć tylko do dziewięciu.

— I powiadasz, że to był tylko jeden człowiek?

— Tak! To znaczy… — Van Pew zawahał się.

Kiedy się lepiej zastanowić, to rzeczywiście dziwne.

— Przecież są was tam setki — przypomniał spokojnie lord Vetinari. — Gęsto was tam, jak… wybacz porównanie… jak złodziei.

Van Pew kilka razy otworzył i zamknął usta. Szczera odpowiedź brzmiała: Tak, i gdyby ktoś próbował się zakraść czy przemknąć, źle by skończył. Ale ten wkroczył do budynku, jakby był właścicielem. To wszystkich zmyliło. I jeszcze to, jak tłukł ludzi i nakazywał im wrócić na Drogę Cnoty.

Patrycjusz kiwnął głową.

— Załatwię tę sprawę jak najszybciej — obiecał.

To było dobre określenie. Zmuszało ludzi do zastanowienia. Nie byli pewni, czy załatwi sprawę natychmiast, czy załatwi ją krótko. I nikt nie śmiał zapytać.

Van Pew cofnął się.

— Oficjalne przeprosiny, zaznaczam — przypomniał. — Muszę dbać o swoje stanowisko.

— Oczywiście. Nie pozwól mi cię zatrzymywać — odparł Patrycjusz, raz jeszcze nadając słowom własne, indywidualne znaczenie.

— Oczywiście. Dobrze. Dziękuję.

— W końcu, masz przecież tyle pracy…

— No… Naturalnie, mnóstwo pracy. — Ztodziej zawahał się. Ta uwaga Patrycjusza miała w sobie kolce. Człowiek odruchowo czekał, aż ukłuje. — Ehm… — rzucił, oczekując jakiejś wskazówki.

— …Skoro prowadzi się tak wiele przedsięwzięć.

Po twarzy przewodniczącego przemknąl wyraz paniki. Przypadkowe rozbłyski poczucia winy rozjaśniły mu umysł. Nie chodziło o to, co zrobił, ale o czym Patrycjusz się dowiedział. Ten człowiek miał oczy wszędzie, a żadne z nich nie były tak przerażające, jak para lodowato błękitnych, tkwiących po obu stronach jego nosa.

— Nie całkiem rozumiem…

— Niezwykły dobór obiektów. — Patrycjusz sięgnął po kartkę papieru. — Na przykład kryształowa kula, należąca do wróżki przy Stromej. Niewielki ornament ze świątyni Offlera, Boga Krokodyla. I tak dalej. Drobiazgi.

— Obawiam się, że nie wiem… — zaczął prezes złodziei. Patrycjusz pochylił się lekko.

— Chyba nie ma mowy o nielicencjonowanych kradzieżach? — zapytał[6].

— Natychmiast się tym zajmę! — wykrztusił Van Pew. — Proszę na mnie polegać.

Patrycjusz uśmiechnął się słodko.

— Jestem pewien, że nie doznam zawodu — zapewnił. — Dziękuję za wizytę. Nie wahaj się, gdybyś chciał wyjść.

Złodziej wycofał się powoli. Z Patrycjuszem zawsze tak wygląda, pomyślał z goryczą. Człowiek przychodzi do niego z całkowicie uzasadnioną skargą, a potem wycofuje się tyłem, w ukłonach, z ulgą, że w ogóle może stąd wyjść. Trzeba oddać Patrycjuszowi sprawiedliwość, stwierdził niechętnie. Bo jeśli nie, wyśle ludzi, którzy sami ją wezmą.

Kiedy zniknął, lord Vetinari sięgnął po mały dzwonek z brązu i przywołał swojego sekretarza. Człowiek ów nazywał się Łupin Wonse. Zjawił się z piórem w dłoni.

O Łupinie Wonse dało się powiedzieć jedno: był elegancki. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby dopiero co zakończono jego produkcję. Nawet włosy nosił tak gładko uczesane i wypomadowane, że wyglądały jak namalowane na głowie.

— Straż ma chyba jakieś problemy z Gildią Złodziei — poinformował Patrycjusz. — Był tu Van Pew i skarżył się, że funkcjonariusz Straży go aresztował.

— Za co, sir?

— Najwyraźniej za to, że jest złodziejem.

— Funkcjonariusz Straży? — Sekretarz nie mógł uwierzyć.

— Wiem. Ale zbadaj tę sprawę, dobrze?

Patrycjusz uśmiechnął się do siebie.

Trudno było zgłębić dziwaczne poczucie humoru lorda Vetinari. Ale wizja czerwonego ze złości, gniewnego szefa złodziei jakoś nie mogła go opuścić.

Jednym z wielkich dzieł Patrycjusza, wkładem w sprawne funkcjonowanie Ankh-Morpork, była — we wczesnym okresie jego administracji — legalizacja starożytnej Gildii Złodziei. Przestępczość towarzyszy nam od zawsze, rozumował, więc skoro nie można się jej pozbyć, niech to przynajmniej będzie przestępczość zorganizowana.

Zachęcił więc Gildię, by wyszła z cienia, wybudowała wielki dom cechowy, zajęła miejsca na bankietach i w towarzystwie, założyła studium zawodowe z uroczystym wręczeniem dyplomów, certyfikatami Związku Gildii Miejskich i wszystkim, co należy. W zamian za praktyczną likwidację Straży zgodzili się — próbując zachować powagę — na utrzymanie przestępczości na corocznie określanym poziomie. W ten sposób każdy może snuć rozsądne plany na przyszłość, tłumaczył lord Vetinari, a z chaosu życia codziennego zniknie przynajmniej część elementu niepewności.

Potem, jakiś czas później, Patrycjusz raz jeszcze wezwał przywódców złodziei. Aha, przy okazji, jest jeszcze jedna sprawa. Co to takiego… Ach, już wiem…

Wiem, kim jesteście, powiedział. Wiem, gdzie mieszkacie. Wiem, jakimi końmi jeździcie. Wiem, gdzie się czeszą wasze żony. Wiem, gdzie wasze śliczne dzieci — ileż to mają lat? Coś podobnego, ależ ten czas leci! — wiem, gdzie się bawią. Dlatego nie zapomnicie o naszej umowie, prawda? I uśmiechnął się.

Oni także, jeśli można to nazwać uśmiechami.

Rezultaty tych działań okazały się pozytywne dla wszystkich. W krótkim czasie przywódcy złodziei dorobili się brzuchów, zaczęli nosić herby i spotykać się w przyzwoitym budynku, a nie w zadymionych norach, które nikomu się nie podobały. Złożony system youcherów i pokwitowań gwarantował, że chociaż każdy podlegał zainteresowaniu Gildii, nikt nie ściągał go na siebie zbyt wiele, co uznano za postęp — szczególnie obywatele dostatecznie zamożni, by stać ich było na bardzo rozsądne ceny, jakie ustaliła Gildia za życie bez kłopotów. Istniało na to dziwaczne, cudzoziemskie słowo: po-lisa. I chociaż nikt nie wiedział, co lisy mają z tym wspólnego, weszło do mowy potocznej.

Straży się to nie podobało, ale fakt był oczywisty: złodzieje o wiele lepiej kontrolowali przestępczość. Nic dziwnego, Straż musiała ciężko pracować, aby ograniczyć przestępczość choćby odrobinę, podczas gdy Gildii wystarczyło pracować mniej.

I tak miasto prosperowało, a Straż zanikała niczym nieużywany organ. Aż pozostało w niej tylko kilku bezrobotnych, których nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł traktować poważnie.

Na pewno nikt nie chciał, żeby nagle zaczęli zwalczać przestępczość. Jednak widok tak nękanego przewodniczącego złodziei wart był ryzyka.

вернуться

6

Jedną z zadziwiających reform wprowadzonych przez Patrycjusza było uczynienie złodziei odpowiedzialnymi za poziom przestępczości w mieście, z rocznymi budżetami, planowaniem rozwoju, a przede wszystkim ścisłą ochroną zawodu. W zamian za uzgodniony średni poziom dochodów z kradzieży, sami złodzieje pilnowali, by wszelkie nieautoryzowane występki spotykały się z natychmiastową reakcją Niesprawiedliwości, która zwykle wyglądała jak kij nabijany na końcu gwoździami.