Выбрать главу

Tak przynajmniej uważał Patrycjusz.

* * *

Kapitan Vimes zapukał do drzwi — bardzo delikatnie, ponieważ każde stuknięcie odbijało mu się echem po czaszce. — Wejść.

Vimes zdjął hełm, wcisnął go pod pachę i pchnął drzwi. Ich skrzypienie było niczym tępa piła przeciągnięta po mózgu.

Zawsze czuł się niepewnie w obecności Łupina Wonse’a. Kiedy się nad tym zastanowić, to czuł się niepewnie także w obecności lorda Vetinari, ale to co innego, to wychowanie. I zwykły strach, naturalnie. Podczas gdy Wonse’a znał od czasów wspólnego dzieciństwa na Mrokach. Chłopak już wtedy był obiecujący. Nigdy nie został przywódcą gangu. Nigdy. Do tego brakowało mu siły i wytrzymałości. Zresztą jaki sens ma stanowisko przywódcy gangu? Za plecami każdego przywódcy stoi paru poruczników walczących o awans.

Przywódca bandy to funkcja nie gwarantująca dostatecznie długich perspektyw. Ale w każdym gangu jest blady chłopak, któremu pozwala się zostać, ponieważ to właśnie on ma najlepsze pomysły, zwykle związane ze staruszkami i nie zamkniętymi sklepami. To było naturalne miejsce Wonse’a w porządku świata.

Vimes stal wtedy w drugim szeregu, był młodocianym potakiwaczem. Pamiętał Wonse’a jako chudego dzieciaka, zawsze wlokącego się z tyłu w spodniach po starszym bracie, podbiegającego truchtem, żeby dotrzymać kroku większym chłopcom. I stale miał nowe pomysły, dzięki czemu nie nudzili się, więc go nie dręczyli, co było ich ulubioną rozrywką, kiedy nie mieli nic lepszego do roboty. Takie życie okazało się znakomitym ćwiczeniem przed rygorami dojrzałości i Wonse opanował je znakomicie.

Tak, obaj zaczynali w rynsztoku. Ale Wonse szedł w górę, podczas gdy Vimes — sam to przyznawał — jedynie czołgał się wzdłuż. Za każdym razem, kiedy do czegoś dochodził, mówił to, co myślał, albo coś niewłaściwego. Zwykle jedno i drugie naraz.

To był powód jego zakłopotania w towarzystwie Wonse’a: tykanie jasnego zegara ambicji.

Vimes nigdy nie miał ambicji. Była czymś, co trafiało się innym.

— To ty, Vimes.

— Sir — powiedział sztywno Vimes.

Nie zasalutował, żeby się nie przewrócić. Żałował, że nie miał czasu na wypicie kolacji.

Wonse przerzucił papiery na biurku.

— Dzieją się dziwne rzeczy, Vimes. Obawiam się, że wpłynęły skargi na ciebie.

Wonse nie miał okularów. Gdyby je nosił, teraz spoglądałby na Vimesa ponad nimi.

— Sir?

— Jeden z twoich ludzi z Nocnej Straży. Jak się zdaje, aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei.

Vimes zakołysał się lekko i spróbował skoncentrować uwagę. Nie był przygotowany na coś takiego.

— Przepraszam, sir — powiedział. — Chyba źle zrozumiałem.

— Mówiłem, Vimes, że jeden z twoich ludzi aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei.

— Jeden z moich ludzi?

— Tak.

Rozbiegane szare komórki Vimesa desperacko usiłowały się przegrupować.

— Funkcjonariusz Straży? Wonse uśmiechnął się chłodno.

— Związał go i zostawił przed pałacem. Obawiam się, że to śmierdząca sprawa. Była też notka… o, tu jest… „Ten człowiek obwiniony jest o popełnienie Przestępstwa z Paragrafu 14 (c) Ogólnej Ustawy Karnej z roku 1678, przeze mnie, Marchewę Żelaznywładssona”.

Vimes spojrzał na niego zezem.

— Czternaście ce?

— Najwyraźniej.

— Co to znaczy?

— Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia — przyznał Wonse oschle. — A to imię… Marchewa?

— Przecież my nie robimy takich rzeczy! — zapewnił Vimes. — Nie można biegać po mieście i aresztować Gildii Złodziei. Przez cały dzień nie mielibyśmy czasu na nic innego!

— Wydaje się, że ów Marchewa jest innego zdania. Kapitan pokręcił głową i skrzywił się boleśnie.

— Marchewa? Jakoś nie kojarzę.

Bełkotliwy ton pewności wystarczył nawet Wonse’owi, który na moment zwątpił.

— Był całkiem… — Zawahał się. — Marchewa, Marchewa… — mruknął. — Słyszałem już to imię. Widziałem je zapisane. — Zamyślił się. — To ten ochotnik! Pamiętasz, pokazywałem ci!

Vimes przyglądał mu się tępo.

— Czy nie chodzi o ten list od jakiegoś, nie jestem pewien, od krasnoluda?

— O służbie dla społeczeństwa i pilnowaniu bezpieczeństwa na ulicach. Prosił, żeby jego syna uznano za odpowiedniego na jakieś skromne stanowisko w Straży. — Sekretarz zaczął przekładać papiery.

— Co takiego przeskrobał? — spytał Vimes.

— Nic. W tym problem. Nic zupełnie.

Vimes zmarszczył czoło, gdy jego myśli układały się wokół szokującej koncepcji.

— Ochotnik? — zapytał.

— Tak.

— Nie musiał się zaciągnąć?

— Chciał się zaciągnąć. Powiedziałeś, że to pewnie jakiś żart, a ja, że chciałbym wciągnąć do Straży jakieś mniejszości etniczne. Przypominasz sobie?

Vimes próbował. Nie było to łatwe. Niejasno zdawał sobie sprawę, że pił, aby zapomnieć. Zadanie było trudne, ponieważ nie pamiętał już, o czym właściwie chce zapomnieć. Pod koniec pił już, żeby zapomnieć o piciu.

Ciąg chaotycznych zbitek obrazów, których nie zaszczycał nawet nazwą wspomnień, nie podsunął mu żadnej wskazówki.

— Tak powiedziałem? — zapytał bezradnie. Wonse złożył dłonie na biurku.

— Proszę posłuchać, kapitanie — rzekł. — Jego Lordowska Mość żąda wyjaśnień. Nie chciałbym mu tłumaczyć, że kapitan Nocnej Straży nie ma pojęcia, co się dzieje wśród ludzi pod jego, że użyję tego niezbyt precyzyjnego określenia, jego komendą. Takie rzeczy prowadzą tylko do kłopotów, do pytań i temu podobnych. A tego byśmy sobie nie życzyli, prawda? Prawda?

— Nie, sir — mruknął Vimes. W głębi jego umysłu podskakiwało skromnie niejasne wspomnienie kogoś przemawiającego z zapałem Pod Kiścią Winogron. Ale przecież nie był to krasnolud! Chyba że ostatnio bardzo drastycznie zmieniono warunki kwalifikacji.

— Oczywiście, że nie — zgodził się Wonse. — Przez pamięć starych czasów i tak dalej. Dlatego ja wymyślę, co mu powiedzieć, a pan, kapitanie, postara się odkryć, co się dzieje, i położyć temu kres. Proszę udzielić temu krasnoludowi krótkiej lekcji, co to znaczy być strażnikiem. Zgoda?

— Cha, cha — odpowiedział uprzejmie Vimes.

— Nie rozumiem.

— Och… Myślałem, że to był etniczny żart. Sir.

— Posłuchaj, Vimes. Jestem niezwykle wyrozumiały. W danych okolicznościach. A teraz idź i załatw tę sprawę. Czy to jasne?

Vimes zasalutował. Czarna depresja, zawsze przyczajona i gotowa wykorzystać jego trzeźwość, ruszyła w stronę języka.

— Oczywiście, panie sekretarzu — rzekł. — Nauczy się, osobiście tego dopilnuję, że aresztowanie złodziei jest sprzeczne z prawem.

Żałował, że to powiedział. Gdyby nie mówił takich rzeczy, lepiej by mu się powodziło. Byłby kapitanem Gwardii Pałacowej, ważna figurą. Zesłanie go do Straży miało być drobnym żarcikiem Patrycjusza. Ale Wonse czytał już jakiś nowy dokument na biurku. Jeśli zauważył sarkazm, nie dał tego po sobie poznać. — Bardzo dobrze — rzucił tylko.

Kochana mamo [pisał Marchewa],

Ten dzień był o wiele lepszy. Poszedłem do Gildii Złodziei, aresztowałem głównego Złoczyńcę i zaciągnąłem go do Pałacu Patrycjusza. Myślę, że więcej nie będzie sprawiał kłopotów. Pani Palm powiedziała, że mogę mieszkać na strychu, bo zawsze dobrze jest mieć w domu mężczyznę. W nocy jacyś ludzie Pod Wpływem Alkoholu bardzo głośno Naruszali Porządek w pokoju jednej z Dziewcząt. Musiałem z nimi porozmawiać, a oni Stawiali Opór i jeden próbował mnie skrzywdzić kolanem, ale miałem swój Ochraniacz i pani Palm powiedziała, że pękła mu Rzepka, ale nie muszę płacić za nową.