Выбрать главу

Nie rozumiem niektórych obowiązków w Straży. Mam partnera, nazywa się Nobby. Uważa, że jestem zbyt gorliwy. Mówi, że powinienem się jeszcze wiele nauczyć. Chyba ma rację, bo doszedłem tylko do strony 326 w Prawach i Przepisach Porządkowych miast Ankh i Morpork.

Ściskam was serdecznie.

Twój syn Marchewa.

PS Ucałowania dla Blaszki.

* * *

Nie chodziło tylko o samotność, raczej o życie na odwrót.

Tak, to jest to, myślał Vimes.

Nocna Straż wstawała, kiedy reszta świata kładła się do łóżek, a szła spać, kiedy świt rozjaśniał pejzaż. Człowiek całe życie spędza na wilgotnych, mrocznych ulicach, w świecie cieni. Nocna Straż przyciągała ludzi, z tych czy innych powodów zdradzających skłonności do takiego trybu życia.

Dotarł do Strażnicy. Budynek był stary i zaskakująco obszerny, wbity między garbarnię a warsztat krawca, który wytwarzał podejrzane kostiumy ze skóry. Kiedyś musiał być imponujący, ale spora jego część stalą się z czasem niezdatna do zamieszkania. Patrolowały ją jedynie sowy i szczury. Motto nad drzwiami, napisane w starożytnej mowie miasta i niemal zatarte przez czas, brud i mech, dało się jednak odcyfrować:

FABRICATI DIEM, PVNC[7]

Tłumaczyło się — według sierżanta Golona, który bywał w obcych krainach i uważał się za językowego eksperta — na „Chronić i służyć”.

Tak… Dawniej służba strażnicza musiała naprawdę coś znaczyć.

Sierżant Colon, myślał Vimes, potykając się w stęchłej ciemności. Oto człowiek, który lubi noc. Sierżant Colon trzydzieści lat szczęśliwego małżeństwa zawdzięczał temu, że pani Colon pracowała cały dzień, a on całą noc. Porozumiewali się liścikami. Zanim wyszedł na służbę, przygotowywał jej herbatę, a ona rankiem zostawiała mu w piekarniku gorące śniadanie. Mieli trójkę dorosłych dzieci, zrodzonych, jak się domyślał Vimes, dzięki wyjątkowo przekonującemu stylowi pisania.

Natomiast kapral Nobbs… No cóż, ktoś taki jak Nobby ma mnóstwo powodów, by nie dać się widzieć innym ludziom. Nad tym nie trzeba się specjalnie zastanawiać. Istniał tylko jeden powód, by nie twierdzić, że Nobby bliski jest królestwa zwierząt: taki, że królestwo zwierząt by wstało i odeszło jak najdalej.

Był jeszcze on sam, kapitan Vimes. Chudy, nieogolony zbiór złych nawyków, zamarynowanych w alkoholu. I to cała Nocna Straż. Ich trójka. Kiedyś liczyła dziesiątki, setki ludzi. A teraz — tylko trzech.

Potykając się, wszedł na schody, wymacał drogę do swojego gabinetu, osunął się na prehistoryczny skórzany fotel z wytartym siedzeniem, sięgnął do dolnej szuflady, znalazł butelkę, chwycił zębami korek, szarpnął, wypluł, pociągnął. Zaczął swój dzień pracy.

Świat zogniskował się wolno.

Życie to tylko chemia. Tu kropla, tam strużka, a wszystko się zmienia. Niewielki łyk sfermentowanych soków i nagle człowiek zdolny jest przeżyć kolejne parę godzin.

Dawno temu, kiedy była to przyzwoita dzielnica, jakiś ambitny właściciel oberży zapłacił magowi sporą sumę za świecący napis, z każdą literą w innym kolorze. Napis działał nierówno i na deszczu często następowało spięcie. W tej chwili E było jaskrawo różowe i migotało nieregularnie.

Vimes przyzwyczaił się do tego. Napis wydawał się częścią życia.

Przez chwilę obserwował migotanie światła na popękanym tynku, po czym uniósł nogę i ciężko tupnął sandałem w podłogę. Dwa razy.

Po kilku minutach stłumione sapanie dało mu znać, że sierżant Colon wspina się po schodach.

Vimes odliczał w milczeniu. Na szczycie schodów Colon zawsze zatrzymywał się na sześć sekund, żeby złapać oddech.

W siódmej sekundzie otworzyły się drzwi. Zza framugi wysunęło się okrągłe jak księżyc oblicze sierżanta.

Sierżanta Golona można by opisać tak: był człowiekiem, który — gdyby został wojskowym — w naturalny sposób ciążyłby do stanowiska sierżanta. Trudno by go sobie wyobrazić jako kaprala. Albo kapitana, skoro już o tym mowa. Gdyby nie trafił do wojska, wyglądałby jak stworzony do fachu, powiedzmy, rzeźnika, specjalisty od kiełbas; kogoś, u kogo szeroka, rumiana twarz i skłonność do pocenia się nawet na mrozie były właściwie rzeczą naturalną i pożądaną.

Colon zasalutował i bardzo starannie położył na biurku Vimesa pomiętą kartkę papieru. Wygładził ją.

— Dobry wieczór, kapitanie — powiedział. — Wczorajsze meldunki i w ogóle. I jeszcze ma pan oddać cztery pensy w Klubie Herbacianym.

— O co chodzi z tym krasnoludem, sierżancie? — spytał Vimes. Colon zmarszczył czoło.

— Jakim krasnoludem… ?

— Tym, który wstąpił do Straży. Nazywa się… Marchewa, czy jakoś tak.

— On? — Colon rozdziawił usta. — On jest krasnoludem? Zawsze uważałem, że nie można ufać tym kurduplom. Nabrał mnie, kapitanie. Musiał nakłamać co do swojego wzrostu. — Colon wierzył w wyższość ludzi wysokich, przynajmniej w kontaktach z niższymi od siebie.

— Wiecie, że dziś rano aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei?

— Za co?

— Za to, jak zrozumiałem, że jest przewodniczącym Gildii Złodziei.

— A czy to przestępstwo? — zdziwił się sierżant.

— Myślę, że sobie porozmawiam z tym Marchewą — uznał Vimes.

— Nie widział go pan, sir? Mówił, że się panu zameldował.

— Ja… tego… musiałem być akurat zajęty. Mam sporo roboty.

— Oczywiście, sir — zgodził się uprzejmie Colon. Vimes zachował jeszcze tyle wstydu, że odwrócił wzrok i udał, że przegląda stosy papierów na biurku.

— Musimy go zdjąć z ulicy, i to jak najszybciej — wymamrotał. — Jak nie, gotów nam jeszcze zamknąć szefa Gildii Skrytobójców tylko za to, że zabija ludzi. Gdzie on jest?

— Posłałem go z kapralem Nobbsem, kapitanie. Kazałem pokazać, jak tu wszystko działa.

— Wypuściliście świeżego rekruta z Npbbym? — rzucił zniechęcony Vimes.

— Pomyślałem, sir… — zająknął się Colon. — Kapral Nobbs to doświadczony człowiek. Może go wiele nauczyć…

— Miejmy nadzieję, że chłopak uczy się z oporami. — Vimes wbił sobie na głowę zardzewiały żelazny hełm. — Idziemy.

Wychodząc ze Strażnicy, zauważyli drabinę pod ścianą oberży. Tęgi mężczyzna na szczycie klął pod nosem, mocując się ze świecącą literą.

— To E źle działa! — zawołał Vimes.

— Co?

— To E. A T skwierczy na deszczu. Trzeba je naprawić.

— Naprawić? A tak, naprawić. Właśnie tym się zajmuję. Naprawiam.

Strażnicy poczłapali przez kałuże. Brat Strażnica wolno pokręcił głową i mocniej chwycił śrubokręt.

* * *

Takich ludzi jak kapral Nobbs spotyka się we wszystkich siłach zbrojnych. Chociaż w stopniu encyklopedycznym opanowują wszelkie szczegóły regulaminów, zawsze się starają, by nie awansować powyżej — powiedzmy — kaprala. Nobbs zwykle mówił kątem ust. Palił bez przerwy, ale — co ciekawe — Marchewa zauważył, że każdy papieros Nobby’ego niemal natychmiast stawał się niedopałkiem i pozostawał tym niedopałkiem w nieskończoność. Chyba że został wetknięty za ucho, będące rodzajem nikotynowego cmentarzyska słoni. Przy rzadkich okazjach, kiedy Nobbs wyjmował niedopałek z ust, trzymał go w stulonej dłoni.

вернуться

7

Jest to łacińskie „tłumaczenie” stów „Mąkę my day, punk”, słynnego cytatu (właściwie dwóch) Clinta Eastwooda z filmu Brudny Harry. (przyp. tłum.)