Zastanowił się, czy w tym ogromnym panteonie istnieje może bóg skłonny spojrzeć łaskawym okiem na znajdujących się w trudnej sytuacji i w zasadzie niewinnych przedstawicieli prawa, którzy wyraźnie mieli wkrótce zginąć.
Pewnie nie ma, myślał z goryczą. Coś takiego nie jest dostatecznie eleganckie dla bogów. Żaden bóg nie da się złapać na opiece nad jakimś smętnym gnojkiem, który stara się jak może za garść dolarów miesięcznie. Bogowie myślą tylko o chytrych draniach, którzy za ciężką pracę uważają wydłubanie z oprawy Rubinowego Oka Króla Skórka, nie o ofermach bez wyobraźni, którzy co noc szlifują krawężniki…
— Raczej szeleszczący — stwierdził sierżant, który lubił dokładność.
A potem zabrzmiał inny głos…
…głos wulkanu, może głos wrzącego gejzeru, w każdym razie długi i głośny, raczej ryk niż głos, niczym miechy w kuźni Tytanów…
…ale nie był tak straszny jak światło, niebieskobiałe i takie, które wypala cienie żyłek z gałek ocznych na całej wewnętrznej powierzchni czaszki.
Jedno i drugie trwało dobre kilkaset lat. I urwało się.
Ciemność wypełniły fioletowe plamy i — kiedy uszy odzyskały zdolność słyszenia — ciche brzęknięcia.
Przez chwilę strażnicy trwali w absolutnym bezruchu.
— No, no… — powiedział w końcu słabym głosem kapitan. Po kolejnej chwili polecił bardzo wyraźnie, precyzyjnie artykułując wszystkie spółgłoski:
— Sierżancie, weźcie kilku ludzi i zbadajcie to.
— Co zbadać, sir? — zapytał Colon.
Jednak kapitan zdążył sobie uświadomić, że jeśli sierżant weźmie kilku ludzi, to on, Vimes, zostanie całkiem sam.
— Nie. Mam lepszy pomysł: pójdziemy wszyscy.
Poszli wszyscy.
Teraz, kiedy ich oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, widzieli przed sobą niewyraźne czerwone lśnienie.
Okazało się, że to stygnący szybko mur. Kawałki wyżarzonych cegieł, kurcząc się, odpadały ze stukiem.
Nie to było najgorsze. Najgorsze okazało się to, co zobaczyli na murze.
Popatrzyli na to.
Patrzeli długo.
Do świtu pozostała jeszcze godzina czy dwie i nikt nawet nie sugerował, żeby w ciemności szukać drogi powrotnej. Czekali przy murze. Przynajmniej był ciepły.
Starali się na niego nie patrzeć.
W końcu Colon przeciągnął się niepewnie.
— Uszy do góry, kapitanie — powiedział. — Mogło być gorzej. Vimes dokończył butelkę — bez skutku. Są takie odmiany trzeźwości, których zwyczajnie nie da się naruszyć.
— Pewnie — zgodził się. — To mogliśmy być my.
Najwyższy Wielki Mistrz otworzył oczy.
— Raz jeszcze — oznajmił — osiągnęliśmy sukces.
Wybuchły okrzyki radości. Brat Strażnica i brat Palcy chwycili się pod ręce i podskakiwali dziko w magicznym kręgu. Najwyższy Wielki Mistrz odetchnął głęboko. Najpierw marchewka, pomyślał, a teraz kij. Lubił kij.
— Cisza! — zawołał. — Bracie Strażnico i bracie Palcy, przerwijcie ten haniebny pokaz! A reszta niech się uciszy!
Uspokoili się jak rozbrykane dzieci, które właśnie zobaczyły, że do klasy wszedł nauczyciel. A potem uspokoili się o wiele bardziej — jak dzieci, które zobaczyły minę nauczyciela.
Najwyższy Wielki Mistrz odczekał, aż w pełni uświadomią sobie jego gniew. Potem przeszedł między nimi.
— Jak sądzę — rzekł — wydaje się nam, że dokonaliśmy tu czegoś magicznego, co? Hmm? Bracie Strażnico? Brat Strażnica nerwowo przełknął ślinę.
— Tego, no… mówiliście, że tego, znaczy się…
— Jeszcze niczego nie dokonaliście!
— No niby nie, tego… — Brat Strażnica zadygotał.
— Czy prawdziwi magowie skaczą tak po każdym skromnym zaklęciu i czy śpiewają Jeszcze jeden, jeszcze jeden”, bracie Strażnico? No?
— Kiedy my, tego, byliśmy trochę…
Najwyższy Wielki Mistrz odwrócił się na pięcie.
— Czy gapią się lękliwie na deski, bracie Tynkarzu? Brat Tynkarz zwiesił głowę. Nie wiedział, że ktoś to zauważył. Kiedy napięcie osiągnęło odpowiedni poziom, zbliżony do cięciwy, Najwyższy Wielki Mistrz cofnął się o krok.
— Po co ja się przejmuję? — powiedział, kręcąc głową. — Mogłem przecież wybrać każdego. Mogłem poszukać najlepszych. A skończyłem z gromadą dzieciaków.
— Tego, zaraz — wtrącił brat Strażnica. — Przecież żeśmy się starali, znaczy się, naprawdę żeśmy się koncentrowali. Prawda, chłopaki?
— Tak jest — odpowiedzieli chórem.
Najwyższy Wielki Mistrz przyjrzał się im surowo.
— Nie ma w naszym Bractwie miejsca dla braci, którzy nie stoją za nami całkowicie — ostrzegł.
Z niemal dotykalną ulgą bracia — jak przerażone owce, które zobaczyły, że ktoś otworzył bramę w ogrodzeniu i mogą wybiec — zaczęli potakiwać.
— O to nie ma zmartwienia, wasza najwyższość — zapewnił gorąco brat Strażnica.
— Oddanie musi być naszym hasłem — oświadczył Najwyższy Wielki Mistrz.
— Oddanie. Jasne — zgodził się brat Strażnica. Szturchnął brata Tynkarza, który wędrował wzrokiem wzdłuż listwy podłogowej.
— Co? Aha. Tak. Hasłem. Oczywiście — zapewnił brat Tynkarz.
— A także zaufanie i braterstwo — dodał Najwyższy Wielki Mistrz.
— Tak. One też — potwierdził brat Palcy.
— Zatem — podjął Najwyższy Wielki Mistrz — jeśli jest wśród nas ktoś nie dość chętny, mało, nie dość gorliwy, by kontynuować nasze dzieło, niech wystąpi teraz.
Nikt się nie ruszył.
Mam ich! O bogowie, dobry w tym jestem, myślał Najwyższy Wielki Mistrz. Umiem grać na ich małych umysłach jak na cymbałach. Zadziwiająca jest ta moc przeciętności. Kto by przypuszczał, że słabość jest większą potęgą niż siła? Ale trzeba wiedzieć, jak nią pokierować. A ja wiem.
— Dobrze więc — powiedział. — A teraz powtórzymy Przysięgę.
Poprowadził jąkające się, przestraszone głosy, z aprobatą dostrzegając, jak zduszonym tonem wymawiają „figgin”. Czujnie też obserwował brata Palcego.
Jest odrobinę bardziej inteligentny od pozostałych, myślał. A przynajmniej odrobinę mniej łatwowierny. Muszę uważać, żeby zawsze wychodzić ostatni. Nie życzyłbym sobie przecież, żeby wpadł na chytry pomysł śledzenia mnie aż do domu.
Trzeba wyjątkowego umysłu, by rządzić takim miastem jak Ankh-Morpork. I lord Vetinari miał taki umysł. W końcu był wyjątkowym człowiekiem. Pomniejszych możnowładców zdumiewał i rozwścieczał do tego stopnia, że już dawno zrezygnowali z prób zamordowania go i teraz tylko walczyli o pozycję między sobą. Zresztą każdy skrytobójca, który zaatakowałby Patrycjusza, miałby wiele kłopotów ze znalezieniem ciała, by wbić w nie sztylet.
Inni możni pożywiali się skowronkami nadziewanymi pawimi języczkami, a lord Vetinari uważał, że szklanka przegotowanej wody i pół kromki suchego chleba jest posiłkiem krzepiącym i eleganckim.
To było przerażające. Zdawało się, że nie ma żadnych wad, a w każdym razie nikt nie zdołał ich odkryć. Można by się spodziewać, że z taką bladą, końską twarzą będzie miał skłonności do pejczów, igieł i młodych kobiet w lochach. Inni możnowładcy by się z tym pogodzili. W końcu nie ma nic złego w pejczach i igłach, byle z umiarem. Ale Patrycjusz ewidentnie spędzał wieczory na czytaniu raportów, a przy specjalnych okazjach, kiedy uznał, że wytrzyma podniecenie, grywał w szachy.