Ubierał się na czarno. Nie była to czerń szczególnie imponująca, jaką nosili najlepsi skrytobójcy, ale poważna, trochę wytarta czerń człowieka, który rankiem nie chce marnować czasu na zastanawianie się, co włożyć. A trzeba by wstać naprawdę wcześnie, żeby być na nogach przed Patrycjuszem; rozsądniej byłoby w ogóle się nie kłaść.
Był jednak popularny — w pewnym sensie. Pod jego ręką, po raz pierwszy od tysiąca lat, Ankh-Morpork funkcjonowało. Może niezbyt sprawiedliwie czy demokratycznie, ale działało. Dbał o nie tak, jak dba się o ozdobne krzewy, tu podpierając gałąź, tam przycinając niesforny pęd. Mówiono, że tolerował absolutnie wszystko, z wyjątkiem czegokolwiek, co zagrażało miastu[12]. I oto nadeszło…
Przez długą chwilę wpatrywał się w wypaloną ścianę, a krople deszczu ściekały mu z brody i przesiąkały przez ubranie. Za jego plecami kręcił się nerwowo Wonse.
Długa, wąska dłoń o błękitnych żyłkach zbliżyła się do muru i czubki palców obrysowały cienie.
Właściwie nie cienie, ale sylwetki. Zewnętrzny kontur był bardzo wyraźny. Wewnątrz pozostał znajomy deseń cegieł; na zewnątrz jednak coś przetopiło mur w dość estetyczną substancję ceramiczną, nadając starym tynkom gładką, lustrzaną powierzchnię.
Kształty wyrysowane cegłami ukazywały sylwetki sześciu ludzi znieruchomiałych w pozach zaskoczenia. Uniesione ręce wyraźnie ściskały noże i jatagany.
Patrycjusz w milczeniu obejrzał kopczyk popiołu pod stopami. Kilka pasemek roztopionego metalu mogło być tymi właśnie groźnymi narzędziami, tak wyraźnie wytrawionymi w murze.
— Hm — powiedział.
Kapitan Vimes z szacunkiem przeprowadził go przez drogę, do Zaułka Pewnego Szczęścia, gdzie wskazał Dowód Rzeczowy A, czyli…
— Odciski stóp — wyjaśnił. — Chociaż to niezbyt dokładne określenie. Należałoby raczej powiedzieć: pazurów. Można się nawet posunąć do nazwania ich szponami.
Patrycjusz przyglądał się śladom w błocie. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
— Rozumiem — stwierdził w końcu. — A co pan o tym sądzi, kapitanie?
Kapitan miał pewną teorię. W ciągu kilku godzin przed świtem rozważył nawet kilka teorii, poczynając od przekonania, że popełnił błąd, przychodząc na świat.
A potem szary brzask przesączył się nawet na Mroki, a on sam wciąż był żywy i nie ugotowany, więc rozejrzał się z wyrazem idiotycznej ulgi na twarzy i o dwa łokcie od siebie zobaczył te ślady. Nie była to najlepsza chwila na trzeźwość.
— No cóż, sir — zaczął. — Wiem, że smoki wyginęły tysiące lat temu, ale…
— Tak? — Patrycjusz zmrużył oczy.
— Ale, sir — brnął dalej Vimes — kłopot w tym, czy one to wiedzą. Sierżant Colon twierdzi, że słyszał skórzasty odgłos na moment przed, tego… wykroczeniem.
— Uważa więc pan, że wymarły, a może całkiem mityczny smok przyleciał do miasta, wylądował w tym wąskim zaułku, spalił grupę przestępców i odfrunął? Można powiedzieć, że zaprezentował prawdziwie społeczną postawę.
— Jeśli tak pan to ujmuje…
— O ile pamiętam, legendarne smoki to samotnicy, unikający ludzi i zamieszkujący niedostępne, mało znane tereny. Raczej nie były stworzeniami miejskimi.
— Raczej nie, sir — zgodził się Vimes.
Powstrzymał się od komentarza, ie gdyby ktoś szukał naprawdę niedostępnego, mało znanego terenu, to Mroki świetnie pasowały do opisu.
— Poza tym — dodał lord Vetinari — można by się spodziewać, że ktoś go zauważy, prawda?
Kapitan skinął głową w stronę muru i strasznego portretu grupowego.
— Chce pan powiedzieć: poza nimi, sir?
— Moim zdaniem chodzi o jakąś wojnę — zdecydował Patrycjusz. — Pradopodobnie konkurencyjny gang wynajął maga. Drobne lokalne kłopoty.
— Być może powiązane z tymi dziwnymi kradzieżami, sir — podpowiedział Wonse.
— Ale są jeszcze ślady, sir — upierał się Vimes.
— Jesteśmy blisko rzeki — zauważył Patrycjusz. — Może był to, prawdopodobnie, jakiś rodzaj ptaka brodzącego. Zwykły zbieg okoliczności — dodał. — Ale na pańskim miejscu bym je zasypał. Nie chcemy przecież, żeby ludzie wyobrażali sobie nie wiadomo co i wyciągali bzdurne wnioski. Prawda? — zapytał ostro.
Vimes zrezygnował.
— Jak pan sobie życzy, sir — odparł, wpatrując się we własne sandały.
Patrycjusz poklepał go po ramieniu.
— Mniejsza z tym — powiedział. — Tak trzymać. Piękny pokaz inicjatywy. I jeszcze patrol na Mrokach, no, no. Dobra robota.
Odwrócił się i niemal zderzył z osłoniętym kolczugą murem, który okazał się Marchewą.
wskazuje grzecznie karetę Patrycjusza. Wokół niej stało sześciu członków gwardii pałacowej, uzbrojonych po zęby i czujnych. Z zainteresowaniem śledzili rozwój sytuacji. Vim.es bardzo ich nie lubil. Nosili pióropusze na hełmach. Nienawidził piór na strażnikach. Usłyszał słowa Marchewy.
— Przepraszam bardzo, czy to pański powóz? Patrycjusz zmierzył go obojętnym wzrokiem.
— Istotnie — przyznał. — Kim jesteś, m\ody człowieku? Marchewą zasalutował.
— Młodszy funkcjonariusz Marchewą, sir.
— Marchewa, Marchewa… Chyba słyszałem gdzieś to imię. Stojący z tyłu Lupine Wonse podszedł szybko i zaszeptał coś Patrycjuszowi do ucha. Władca uśmiechnął się.
— Aha, młody łapacz złodziei. Drobna pomyłka, ale godna pochwały. Nikt nie stoi ponad prawem, co?
— Nie, sir — zgodził się Marchewa.
— Dobrze, bardzo dobrze. A teraz, panowie…
— Chodzi o pański powóz, sir — nie ustępował Marchewa. — Nie mogłem nie zauważyć, że prawe przednie koło, wbrew…
On zaraz aresztuje Patrycjusza, powiedział sobie Vimes, a myśl ta pociekła po jego umyśle niczym lodowata struga. Naprawdę chce aresztować Patrycjusza. Najwyższego władcę. Aresztuje go. To właśnie zamierza. Ten chłopak nie zna znaczenia słowa „strach”. Ale byłoby lepiej, gdyby poznał znaczenie słowa „przeżyć”…
A ja nie potrafię ruszyć ustami…
Jesteśmy martwi. Albo, co gorsza, zatrzymani do dyspozycji Patrycjusza. A wszyscy wiedzą, że on często bywa niedysponowany…
I właśnie w tej chwili sierżant Colon zasłużył na przysłowiowy medal.
— Młodszy funkcjonariusz Marchewa! — krzyknął. — Baa… czność! Młodszy funkcjonariusz Marchewa, w tył zwrot! Naprzód marsz:
Marchewa wyprostował się niczym stodoła stawiana na łące i ruszył przed siebie ze srogim wyrazem absolutnego posłuszeństwa.
— Bardzo interesujący młody człowiek — stwierdził w zadumie Patrycjusz, spoglądając za maszerującym sztywno Marchewa. — Do pracy, kapitanie. I proszę z całą stanowczością tłumić wszelkie nieodpowiedzialne plotki o smokach, jasne?
— Tak jest, sir.
— Brawo.
Kareta odjechała, stukając na kamieniach, a gwardziści biegli wokół niej.
Kapitan Vimes niejasno zdawał sobie sprawę, że sierżant wrzeszczy za odchodzącym Marchewa, by się zatrzymał.
Myślał.
Popatrzył na ślady w błocie. Z pomocą regulaminowej piki, długości dokładnie siedmiu stóp, zmierzył odciski i odległość między nimi. Gwizdnął pod nosem. Potem ostrożnie ruszył za róg; zaułek kończył się małymi, zamkniętymi na kłódkę i brudnymi drzwiczkami na tyłach składu drewna.
Coś tu się zupełnie nie zgadza, pomyślał.
Ślady prowadzą z zaułka, ale nie wchodzą do niego. Poza tym w Ankh rzadko spotyka się ptaki brodzące, przede wszystkim dlatego że ścieki przeżarłyby im nogi, a poza tym łatwiej im spacerować po powierzchni rzeki.
12
I mimów. To dość dziwna awersja, ale zdarza się. Każdy, kto miał workowate spodnie i pobieloną twarz, i próbował wykonywać swą sztukę w granicach niszczejących murów Ankh-Morpork, bardzo szybko znajdował się w jamie ze skorpionami, na ścianie której wymalowano radę: „Naucz się Stów”.