Podniósł głowę. Miriady przecinających się sznurów z bielizną przesłaniały wąski prostokąt nieba równie skutecznie jak sieć.
A zatem, pomyślał, coś wielkiego i ziejącego ogniem wyszło z tego zaułka, ale nie mogło do niego wejść.
A Patrycjusz bardzo się tym martwi.
Kazał mi o tym zapomnieć.
Zauważył coś jeszcze pod murem. Podszedł, schyli} się i podniósł świeżą skorupkę fistaszka.
Przerzucał ją z ręki do ręki, zapatrzony w pustkę.
W tej chwili miał ochotę się czegoś napić. Ale może powinien z tym zaczekać.
Bibliotekarz pospiesznie sunął mrocznymi korytarzami wśród drzemiących regałów.
Dachy miasta należały do niego. Oczywiście, skrytobójcy i złodzieje też czasem z nich korzystali, ale on sam już dawno odkrył, że las kominów, przypór, gargulców i wiatrowskazów jest wygodną i uspokajającą alternatywą ulicy.
Przynajmniej do dzisiaj.
Wydało mu się rzeczą zabawną i pouczającą śledzenie Straży na Mrokach, w miejskiej dżungli, niczym nie zagrażającej trzystufuntowej małpie. Ale kiedy — przesuwając się na rękach ponad ciemną uliczką — zobaczył ów koszmar, gdyby był człowiekiem, nie uwierzyłby własnym oczom.
Jako małpa jednak nie miał żadnych wątpliwości. Swoim oczom ufał całkowicie.
W tej chwili chciał rzucić nimi na książkę, która mogła zawierać jakieś wskazówki. Leżała w dziale rzadko ostatnio odwiedzanym. Księgi tam nie były właściwie magiczne. Kurz oskarżycielsko okrywał podłogę.
Kurz, a na nim ślady stóp.
— Uuk? — odezwał się bibliotekarz w ciepłym mroku.
Dalej posuwał się ostrożnie, uświadamiając sobie z poczuciem nieuchronności, że te ślady zmierzały chyba do tego samego celu co on.
Skręcił na rogu i zobaczył…
Sekcję…
Regał…
Półkę…
I szczelinę…
W multiversum można się natknąć na wiele przerażających widoków. Ale dla umysłu dostrojonego do subtelnych rytmów biblioteki niewiele jest rzeczy gorszych niż szczelina w miejscu, gdzie powinna stać książka.
Ktoś ukradł książkę.
W Podłużnym Gabinecie, swoim osobistym sanktuarium, Patrycjusz spacerował nerwowo tam i z powrotem, dyktując ciąg instrukcji.
— I posłać ludzi, żeby pomalowali mur — zakończył. Lupine Wonse uniósł brew.
— Czy to rozsądne, sir?
— Nie wydaje ci się, że fryz upiornych sylwetek wzbudzi komentarze i domysły? — zapytał kwaśnym tonem Patrycjusz.
— Nie tak liczne jak świeża farba na Mrokach — odparł spokojnie Wonse.
Patrycjusz zastanowił się.
— Słuszna uwaga — przyznał. — Poślij ludzi, żeby go zburzyli.
Dotarł do końca pokoju, odwrócił się na pięcie i znowu ruszył przed siebie. Smoki! Jakby mało miał innych, rzeczywistych problemów. …
— Wierzysz w smoki? — spytał. Wonse pokręcił głową.
— Nie mogą istnieć, sir.
— Tak słyszałem — zgodził się Vetinari. Dotarł do przeciwległej ściany i zawrócił.
— Czy mam zbadać tę sprawę dokładniej? — upewnił się Wonse.
— Tak. Koniecznie.
— I dopilnuję, żeby Straż się tym zajęła. Patrycjusz przerwał swój spacer.
— Straż? Straż? Drogi chłopcze, Straż to banda niekompetentnych darmozjadów pod komendą pijaka. Lata trwało, zanim to osiągnąłem. Straż jest ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy się przejmować.
Zastanowił się.
— Widziałeś kiedy smoka, Wonse? Znaczy: jednego z tych wielkich? Och, wiem, mówiłeś, że nie mogą istnieć.
— Są tylko legendą. Zabobonem.
— Hm… — mruknął Patrycjusz. — A w legendach ważne jest, oczywiście, że są legendarne.
— Otóż to, sir.
— Mimo wszystko… — Patrycjusz znieruchomiał i przez chwilę przyglądał się Wonse’owi. — Mniejsza z tym — mruknął. — Zbadaj to. Nie życzę sobie żadnych smoków. Takie rzeczy budzą niepokój mieszkańców. Skończ z tym.
Kiedy został sam, stanął przy oknie i ponuro spojrzał na miasto. Znowu padał deszcz.
Ankh-Morpork! Hałaśliwe miasto setki tysięcy dusz! I — jak zauważył Patrycjusz — dziesięć razy większej liczby mieszkańców. Deszcz lśnił na dachach i wieżyczkach, nie zdając sobie sprawy, na jak rojny, nienawistny świat opada. Deszcze mające więcej szczęścia spadały na owce w górach, szeleściły cicho wśród lasów czy też — odrobinę kazirodczo — rozchlapywały kroplami powierzchnię morza. Deszcz spadający na Ankh-Morpork sam sprowadzał na siebie kłopoty. W Ankh-Morpork wyczyniali z wodą straszne rzeczy. Picie było tylko początkiem jej problemów.
Patrycjusz lubił przeświadczenie, że patrzy na miasto, które funkcjonuje. Nie piękne miasto, nie miasto sławne czy miasto z dobrą kanalizacją, a już zwłaszcza nie miasto architektonicznie doskonałe. Nawet najbardziej patriotycznie nastawieni obywatele zgadzali się, że z góry Ankh-Morpork wygląda, jakby ktoś w kamieniu i drewnie próbował osiągnąć efekt kojarzony zwykle z chodnikami przed nocnymi barami.
Ale funkcjonowało. Toczyło się zgrabnie przed siebie, niczym żyroskop na krawędzi krzywej załamania. A to — jak święcie wierzył Patrycjusz — dlatego że żadna z grup nie stała się nigdy dość potężna, by je przewrócić. Kupcy, złodzieje, skrytobójcy, magowie — wszyscy ścigali się z całych sił, nie pojmując, że wyścig wcale nie jest konieczny. I z pewnością nie ufając sobie dostatecznie, by przystanąć i pomyśleć, kto wyznaczył tory i kto trzyma flagę startową.
Patrycjusz nie lubił słowa „dyktator”. Urażało go. Nigdy nikomu nie mówił, co ma robić. Nie musiał — to właśnie było najpiękniejsze. Spora część jego pracy polegała na takim zaaranżowaniu spraw, by aktualny stan trwał nadal.
Oczywiście, rozmaite grupy usiłowały go obalić, co było właściwe, słuszne i dowodziło zdrowia i aktywności społeczeństwa. Nikt nie mógłby mu zarzucić braku rozsądku w tej kwestii. Zresztą czy nie on sam stworzył większość z tych grup? A najlepsze, że prawie cały swój czas poświęcały na kłótnie między sobą.
Natura ludzka, zwykł powtarzać Patrycjusz, to wspaniała rzecz. Kiedy już się odkryje, gdzie ma odpowiednie dźwignie.
Miał złe przeczucia co do tego smoka. Jeśli w ogóle istniało stworzenie nie posiadające żadnych dźwigni, był to właśnie smok. Trzeba będzie jakoś uporządkować tę sprawę.
Patrycjusz nie uznawał zbędnego okrucieństwa[13]. Nie uznawał bezsensownej zemsty. Ale głęboko wierzył w potrzebę porządkowania spraw.
To zabawne, ale kapitan Vimes myślał dokładnie o tym samym. Stwierdził, że nie podoba mu się, kiedy obywateli — nawet tych z Mroków — zamienia się w zwykłe ozdoby ceramiczne.
W dodatku dokonano tego w obecności Straży — mniej więcej. Jakby ta Straż nic nie znaczyła, jakby była tylko nieistotnym szczegółem. To napełniało go goryczą. W dodatku było prawdą, co jeszcze pogarszało sprawę.
Dodatkowo irytował go fakt, że nie wykonał rozkazu. Oczywiście, zasypał ślady. Ale w dolnej szufladzie jego starego biurka, ukryty pod stosem pustych butelek, leżał gipsowy odlew. Vimes czuł, jak wpatruje się w niego przez trzy warstwy drewna.
Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło. A teraz jeszcze mocniej podpiłowywał gałąź, na której siedział.
Przyjrzał się swoim — z braku lepszego słowa — detektywom. Poprosił dwóch starszych, by przyszli po cywilnemu, żeby nie rzucać się w oczy. To oznaczało, że sierżant Colon, który przez całe życie nosił mundur, pocił się teraz i cierpiał w ubraniu, które wkładał na pogrzeby. Natomiast Nobby…