— Zastanawiam się, czy dostatecznie mocno podkreśliłem, żeby nie rzucać się w oczy — rzekł kapitan.
— Tak się ubieram po pracy, szefuniu — odparł z wyrzutem Nobby.
— Sir — poprawił go sierżant Colon.
— Mój głos też jest po cywilnemu. To się nazywa: inicjatywa. Vimes powoli obszedł kaprala dookoła.
— Czy wasze cywilne ubranie nie doprowadza staruszek do omdlenia i nie zachęca małych chłopców, żeby biegali za wami po ulicy?
Nobby niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Nie znał się na ironii.
— Nie, sir, szefuniu — odparł. — Tak się teraz chodzi.
Co było mniej więcej prawdą. Obecna moda w Ankh zalecała szerokie kapelusze z piórami, krezy, rozcięte dublety obszyte złotą taśmą, rozszerzane u dołu pantalony i wysokie buty z ozdobnymi ostrogami. Problem w tym, myślał Vimes, że większość modnisiów wkładała między te elementy trochę więcej ciała, podczas gdy o kapralu Nobbsie można było powiedzieć tyle, że gdzieś tam tkwił.
Co może nawet się przydać. W końcu nikt przecież nie uwierzy, widząc go na ulicy, że ma przed sobą funkcjonariusza Straży, który stara się nie rzucać w oczy.
Vimesowi przyszło do głowy, że nic nie wie o życiu Nobbsa poza godzinami pracy. Nie pamiętał nawet, gdzie kapral mieszka. Znał go od tylu lat, a nigdy nie zdawał sobie sprawy, że w życiu prywatnym Nobbs jest odrobinę papugą. Bardzo niską papugą, to prawda, może papugą często bitą czymś ciężkim, ale jednak. Tak to bywa: nigdy nic nie wiadomo.
Wrócił do spraw służbowych.
— Wy dwaj — zwrócił się do Nobbsa i Golona — macie wieczorem wmieszać się dyskretnie, czy też demonstracyjnie w waszym przypadku, kapralu, między ludzi i… tego… pilnować, czy nie zauważycie czegoś niezwykłego.
— Niezwykłego jak co? — zapytał sierżant.
Vimes zawahał się. Sam właściwie nie był pewien.
— Cokolwiek — wyjaśnił. — Adekwatnie.
— Aha… — Sierżant ze zrozumieniem pokiwał głową. — Adekwatnie.
Zapadło niezręczne milczenie.
— Może ludzie widzieli jakieś dziwne zdarzenia — przerwał je w końcu kapitan. — Może wybuchły jakieś niewyjaśnione pożary. Albo pojawiły się ślady. No wiecie — dokończył rozpaczliwie. — Znaki smoków.
— Znaczy się, na przykład stosy złota, na których ktoś spał — domyślił się sierżant.
— I dziewice przykute do skały — dodał Nobbs z miną znawcy.
— Widzę, że jesteście ekspertami — westchnął Vimes. — Postarajcie się.
— To wmieszanie się między ludzi — upewnił się ostrożnie sierżant — będzie wymagać zaglądania do tawern, picia i tym podobnych, prawda?
— W pewnym zakresie.
— Aha — mruknął z zachwytem Colon.
— Z umiarem.
— Bardzo słusznie, sir.
— I na własny koszt.
— Och!…
— Ale zanim wyruszycie… — dodał jeszcze kapitan. — Czy któryś z was zna kogoś, kto może cokolwiek wiedzieć o smokach? To znaczy czegoś poza sypianiem na złocie i tym o młodych kobietach.
— Magowie pewnie wiedzą — podpowiedział Nobby.
— Oprócz magów — oświadczył stanowczo Vimes. Magom nie można ufać. Każdy strażnik wiedział, że nie wolno ufać magom. Byli jeszcze gorsi od cywili. Colon zastanowił się przez chwilę.
— Jest taka lady Ramkin — przypomniał. — Mieszka przy Alei Scoone’a. Hoduje smoki bagienne. Wie pan, kapitanie, te małe pasku-dy, co je ludzie trzymają w domach.
— Ach, ona… — mruknął ponuro Vimes. — Chyba już ją widziałem. To ta, co ma z tyłu karety nalepkę „Zarżyj, jeśli kochasz smoki”?
— Właśnie ona. Jest psychiczna — ocenił sierżant.
— A co ja mam robić, sir? — zapytał Marchewa.
— Ehm… Ty dostaniesz najważniejsze zadanie — zapewnił pospiesznie Vimes. — Zostaniesz tutaj i będziesz pilnował gabinetu.
Twarz Marchewy rozciągnęła się w szerokim, niedowierzającym uśmiechu.
— To znaczy, że będę tu dowodził, sir?
— W pewnym sensie. Ale nie wolno ci nikogo aresztować, rozumiesz? — dodał nerwowo.
— Nawet gdyby łamali prawo, sir?
— Nawet wtedy. Zanotuj tylko.
— W takim razie poczytam swoją książkę — postanowił Marchewa. — 1 wypoleruję hełm.
— Zuch chłopak — pochwalił go kapitan.
To chyba bezpieczne, myślał. Nikt tu przecież nie przychodzi, nawet żeby zgłosić zaginięcie psa. Nikt nawet nie pamięta o Straży. Trzeba całkiem stracić rozum, żeby zwrócić się do Straży o pomoc, pomyślał rozgoryczony.
Aleja Scoone’a była szeroka, porośnięta drzewami i leżała w niezwykle eleganckiej części Ankh, położonej dostatecznie wysoko nad rzeką, by nie docierał tu wszechobecny zapach. Ludzie przy Alei Scoone’a mieli stare pieniądze, podobno o wiele lepsze od nowych pieniędzy, chociaż kapitan Vimes nigdy nie miał dość jednych czy drugich, by dostrzec jakąś różnicę. Ludzie przy Alei Scoone’a mieli własnych ochroniarzy. O ludziach przy Alei Sco-one’a mówiono, że są zbyt dumni, by rozmawiać nawet z bogami. To złośliwa plotka. Oczywiście, rozmawialiby z bogami, pod warunkiem że byliby to dobrze wychowani bogowie z dobrych rodzin.
Dom lady Ramkin okazał się łatwy do odnalezienia. Wyrastał na występie skalnym i roztaczał się z niego wspaniały widok na miasto, jeśli ktoś lubił takie rozrywki. Przy bramie stały kamienne smoki, a ogród wyglądał na zaniedbany i zarośnięty. Z zieleni wyrastały posągi dawno zmarłych Ramkinów; większość trzymała miecze i była po szyje okryta bluszczem.
Vimes wyczuwał, że dzieje się tak nie dlatego, że właściciel ogrodu ma zbyt mało pieniędzy, by się nim zająć. Nie; uważa raczej, że są rzeczy o wiele ważniejsze od przodków, co jak na arystokratę jest poglądem dość niezwykłym.
Najwyraźniej właściciel uważał też, że są rzeczy ważniejsze od remontów. Kiedy Vimes zadzwonił do drzwi dość miłego starego domu pośród kwitnącego gąszczu rododendronów, z fasady odpadło parę kawałków tynku.
Był to jedyny skutek dzwonka — jeśli nie liczyć czegoś, co zawyło na tyłach budynku. Tego czegoś było więcej niż jedno.
Zaczął padać deszcz. Po chwili Vimes zrezygnował z pozycji pod drzwiami i czujnie obszedł dom dookoła, trzymając się z daleka od ścian na wypadek, gdyby coś jeszcze odpadło.
Dotarł do solidnej drewnianej bramy w solidnym drewnianym ogrodzeniu. W przeciwieństwie do ogólnego zaniedbania posiadłości wydawało się całkiem nowe i bardzo mocne.
Zapukał, budząc tym następną kanonadę dziwnych, gwiżdżących odgłosów.
Brama otworzyła się. Przed Vimesem stanęło coś straszliwego.
— A, dobry człowieku… Wiesz coś o zwyczajach godowych? — zahuczało.
W Strażnicy było spokojnie i ciepło. Marchewa słuchał szumu piasku w klepsydrze i koncentrował się na czyszczeniu półpancerza. Niezwykłość miasta, gdzie mieli wszystkie te prawa i tak starannie je omijali, troszkę go oszałamiała. Ale lśniący półpancerz nadal był półpancerzem dobrze wypolerowanym.
Otworzyły się drzwi. Marchewa zerknął ponad blatem biurka. Nikogo nie zauważył.
Potarł energicznie jeszcze kilka razy.
Rozległ się niewyraźny dźwięk, jakby ktoś miał już dosyć czekania. Krawędź biurka chwyciły dwie dłonie z fioletowymi paznokciami, a w polu widzenia, niczym kokos o poranku, z wolna pojawiła się twarz bibliotekarza.