— Uuk — usłyszał Marchewa.
Wyjaśniano mu wielokrotnie, że wbrew pozorom prawa obowiązujące w królestwie zwierząt nie mają do bibliotekarza zastosowania. Z drugiej strony bibliotekarz nigdy szczególnie nie dbał o przestrzeganie praw rządzących królestwem ludzi. Był jedną z tych drobnych anomalii, które trzeba jakoś omijać.
— Dzień dobry — powitał go niepewnie Marchewa. („Nie mów do niego malutki i nie próbuj poklepywać, bo to go zawsze irytuje”).
— Uuk.
Bibliotekarz stuknął w biurko swoim długim palcem o wielu stawach.
— Co?
— Uuk.
— Przepraszam, nie zrozumiałem.
Bibliotekarz przewrócił oczami. To dziwne, uznał. Tak zwane inteligentne psy, konie i delfiny nie mają żadnych kłopotów, przekazując ludziom najważniejsze w danej chwili wiadomości, na przykład że trójka dzieci zgubiła się w jaskini albo że pociąg za chwilę skręci na tor wiodący do zerwanego mostu czy coś w tym rodzaju. Tymczasem on, ledwie o garść chromosomów oddalony od noszenia kamizelki, nie potrafi przekazać przeciętnemu człowiekowi, że powinien wyjść na deszcz. Z niektórymi zwyczajnie nie można się dogadać.
— Uuk! — powtórzył z naciskiem i skinął ręką.
— Nie mogę opuścić posterunku — odparł Marchewa. — Dostałem Rozkazy.
Górna warga bibliotekarza zwinęła się jak roleta.
— Czy to ma być uśmiech? — zapytał Marchewa. Bibliotekarz pokręcił głową.
— Chyba nikt nie popełnił przestępstwa, co?
— Uuk.
— Ciężkie przestępstwo?
— Uuk!
— Jak morderstwo?
— Iik.
— Gorsze niż morderstwo?
— Iik!
Bibliotekarz przeszedł do drzwi i tam podskakiwał niecierpliwie.
Marchewa przełknął ślinę. Rozkazy rozkazami, ale to przecież całkiem inna sprawa. Ludzie w tym mieście zdolni są do wszystkiego.
Zapiął półpancerz, wcisnął na głowę błyszczący hełm i ruszył do drzwi.
W ostatniej chwili przypomniał sobie o obowiązkach. Wrócił do biurka, znalazł kawałek papieru i z wysiłkiem napisał: Poszedlem walczyć ze Zbrodnią. Proszę zajrzeć później. Dziękuję.
Dopiero wtedy wyszedł na ulice, nieskalany i nie znający strachu.
Najwyższy Wielki Mistrz uniósł ręce.
— Bracia! — zawołał. — Rozpocznijmy!
To takie łatwe… Wystarczy pokierować tym olbrzymim, trującym rezerwuarem zazdrości i tłumionych uraz, jakimi bracia dysponowali w obfitości, okiełznać przerażającą, szarą niechęć, posiadającą moc większą niż ryczące zło, a potem otworzyć swój umysł i sięgnąć…
…do miejsca, gdzie odeszły smoki.
Vimes poczuł, że coś chwyta go za ramię i wciąga do wnętrza. Ciężka brama zatrzasnęła się za nim ze stanowczym stukiem.
— Chodzi o lorda Mountjoya Wesołuskiego Szponosztycha III z Ankh — oznajmiła zjawa ubrana w ciężki i grubo obszyty pancerz. — Wie pan, nie sądzę, żeby dał radę.
— Nie da? — Vimes cofnął się o krok.
— Trzeba was dwóch do tego.
— Trzeba, nieprawdaż… — wymruczał Vimes. Wiele by dał, by znaleźć się po drugiej stronie ogrodzenia.
— Pomoże pan? — zahuczało widmo.
— W czym?
— Nie bądź taki przewrażliwiony, człowieku! Masz go tylko przytrzymać w górze. Trudną robotą sama się zajmę. Wiem, że to okrutne, ale jeśli dzisiaj sobie nie poradzi, czeka go rzeźnia. Przetrwanie najsilniejszego i takie tam.
Kapitan Vimes jakoś wziął się w garść. Najwyraźniej znalazł się w obecności opętanej seksem przyszłej morderczyni, jeśli w ogóle można było określić płeć pod dziwnym grubym odzieniem. Jeżeli nie była kobietą, to jej słowa, że „trudną robotą sama się zajmie” budziły w umyśle obrazy, które z pewnością będą go dręczyć jeszcze długo. Wiedział, że bogaci robią wszystko inaczej, ale też wszystko ma swoje granice.
— Pani — powiedział lodowatym tonem. — Jestem oficerem Straży i muszę poinformować, że działania, jakie pani sugeruje, łamią prawa tego miasta. — A także kilkorga co bardziej pruderyjnych bóstw, dodał w myślach. — Muszę zażądać, żeby Jego Lordowska Mość został natychmiast uwolniony bez szwanku dla siebie…-.
Zjawa przyglądała mu się ze zdumieniem.
— A czemu? — spytała. — Przecież to mój smok.
— Może jeszcze po łyczku, niekapralu Nobby? — zaproponował, zacinając się nieco, sierżant Colon.
— Z przyjemnością, niesierżancie Colon — zapewnił Nobby. Bardzo poważnie potraktowali rozkaz nierzucania się w oczy. Wykluczało to większość oberży po morporskiej stronie rzeki, gdzie byli dobrze znani. Teraz siedzieli w dość eleganckiej tawernie w centrum Ankh, gdzie nie rzucali się w oczy, jak najlepiej potrafili. Pozostali bywalcy uważali ich za gościnnie występujący kabaret.
— Myślałem sobie — oznajmił sierżant.
— A co?
— Gdybyśmy kupili butelkę czy dwie, moglibyśmy wrócić do domu i naprawdę nie rzucać się w oczy. Nikomu. Nobby zastanowił się głęboko.
— Przecież kazał nam mieć uszy otwarte — przypomniał. — Powinniśmy, jak to nazwał, delektować wszystko.
— Możemy to robić u mnie w domu. Będziemy tam słuchać przez całą noc, bardzo uważnie.
— Dobry pomysł — uznał Nobby. Im dłużej myślał o propozycji sierżanta, tym bardziej mu się podobała. — Ale najpierw — oświadczył — muszę złożyć wizytę.
— Ja też — zgodził się Colon. — To delektowanie strasznie człowieka męczy.
Potykając się, ruszyli w zaułek za tawerną. Świecił księżyc w pełni, ale przez jego tarczę dryfowały strzępki chmur. Obaj strażnicy, nie rzucając się w oczy, zderzyli się w ciemności.
— Czy to pan, detektorze sierżancie? — upewnił się Nobby.
— Zgadza się! Czy umiecie wytropić drzwi do wychodka, detektorze kapralu Nobbs? Szukamy niskich, ciemnych drzwiczek o podejrzanym wyglądzie, cha, cha.
Odpowiedzią było kilka stuknięć i stłumionych przekleństw Nobby’ego, zataczającego się od ściany do ściany, a po nich wrzask przedstawiciela ogromnej populacji dzikich kotów z Ankh-Morpork, który przemknął kapralowi między nogami.
— Kto by cię lubił, koteczku — mruknął pod nosem Nobby.
— Potrzeba zmusza — stwierdził Colon i stanął w wygodnym kątku. Jego zadumę przerwał cichy jęk kaprala.
— Jest pan tam, sierżancie?
— Dla ciebie: detektorze sierżancie, Nobby — poprawił go uprzejmie Colon.
Głos kaprala był pełen napięcia i — nieoczekiwanie — całkiem trzeźwy.
— Niech pan nie zalewa, sierżancie! Przed chwilą widziałem, jak nad nami przeleciał smok!
— Widziałem, jak stoi blok… — Sierżant czknął dyskretnie. — Widziałem długi krok, widziałem stromy stok. Widziałem nawet, jak głupi jest ćwok. Ale jeszcze nie widziałem, jak leci smok.
— Przecież nie żartuję! — zirytował się Nobby. — Miał takie skrzydła jak… jak… jak wielkie, szerokie skrzydła!
Colon odwrócił się majestatycznie. Kapral zbladł tak bardzo, że jego twarz była widoczna w ciemności.
— Słowo, sierżancie!
Colon skierował spojrzenie na wilgotne niebo i zmyty deszczem księżyc.
— No dobrze — ustąpił. — Pokaż.
Za jego plecami rozległ się jakiś szelest i kilka dachówek stuknęło o bruk.
Obejrzał się. W górze, na dachu, siedział smok.