Выбрать главу

— Uuk — usłyszał Marchewa.

Wyjaśniano mu wielokrotnie, że wbrew pozorom prawa obowiązujące w królestwie zwierząt nie mają do bibliotekarza zastosowania. Z drugiej strony bibliotekarz nigdy szczególnie nie dbał o przestrzeganie praw rządzących królestwem ludzi. Był jedną z tych drobnych anomalii, które trzeba jakoś omijać.

— Dzień dobry — powitał go niepewnie Marchewa. („Nie mów do niego malutki i nie próbuj poklepywać, bo to go zawsze irytuje”).

— Uuk.

Bibliotekarz stuknął w biurko swoim długim palcem o wielu stawach.

— Co?

— Uuk.

— Przepraszam, nie zrozumiałem.

Bibliotekarz przewrócił oczami. To dziwne, uznał. Tak zwane inteligentne psy, konie i delfiny nie mają żadnych kłopotów, przekazując ludziom najważniejsze w danej chwili wiadomości, na przykład że trójka dzieci zgubiła się w jaskini albo że pociąg za chwilę skręci na tor wiodący do zerwanego mostu czy coś w tym rodzaju. Tymczasem on, ledwie o garść chromosomów oddalony od noszenia kamizelki, nie potrafi przekazać przeciętnemu człowiekowi, że powinien wyjść na deszcz. Z niektórymi zwyczajnie nie można się dogadać.

— Uuk! — powtórzył z naciskiem i skinął ręką.

— Nie mogę opuścić posterunku — odparł Marchewa. — Dostałem Rozkazy.

Górna warga bibliotekarza zwinęła się jak roleta.

— Czy to ma być uśmiech? — zapytał Marchewa. Bibliotekarz pokręcił głową.

— Chyba nikt nie popełnił przestępstwa, co?

— Uuk.

— Ciężkie przestępstwo?

— Uuk!

— Jak morderstwo?

— Iik.

— Gorsze niż morderstwo?

— Iik!

Bibliotekarz przeszedł do drzwi i tam podskakiwał niecierpliwie.

Marchewa przełknął ślinę. Rozkazy rozkazami, ale to przecież całkiem inna sprawa. Ludzie w tym mieście zdolni są do wszystkiego.

Zapiął półpancerz, wcisnął na głowę błyszczący hełm i ruszył do drzwi.

W ostatniej chwili przypomniał sobie o obowiązkach. Wrócił do biurka, znalazł kawałek papieru i z wysiłkiem napisał: Poszedlem walczyć ze Zbrodnią. Proszę zajrzeć później. Dziękuję.

Dopiero wtedy wyszedł na ulice, nieskalany i nie znający strachu.

* * *

Najwyższy Wielki Mistrz uniósł ręce.

— Bracia! — zawołał. — Rozpocznijmy!

To takie łatwe… Wystarczy pokierować tym olbrzymim, trującym rezerwuarem zazdrości i tłumionych uraz, jakimi bracia dysponowali w obfitości, okiełznać przerażającą, szarą niechęć, posiadającą moc większą niż ryczące zło, a potem otworzyć swój umysł i sięgnąć…

…do miejsca, gdzie odeszły smoki.

* * *

Vimes poczuł, że coś chwyta go za ramię i wciąga do wnętrza. Ciężka brama zatrzasnęła się za nim ze stanowczym stukiem.

— Chodzi o lorda Mountjoya Wesołuskiego Szponosztycha III z Ankh — oznajmiła zjawa ubrana w ciężki i grubo obszyty pancerz. — Wie pan, nie sądzę, żeby dał radę.

— Nie da? — Vimes cofnął się o krok.

— Trzeba was dwóch do tego.

— Trzeba, nieprawdaż… — wymruczał Vimes. Wiele by dał, by znaleźć się po drugiej stronie ogrodzenia.

— Pomoże pan? — zahuczało widmo.

— W czym?

— Nie bądź taki przewrażliwiony, człowieku! Masz go tylko przytrzymać w górze. Trudną robotą sama się zajmę. Wiem, że to okrutne, ale jeśli dzisiaj sobie nie poradzi, czeka go rzeźnia. Przetrwanie najsilniejszego i takie tam.

Kapitan Vimes jakoś wziął się w garść. Najwyraźniej znalazł się w obecności opętanej seksem przyszłej morderczyni, jeśli w ogóle można było określić płeć pod dziwnym grubym odzieniem. Jeżeli nie była kobietą, to jej słowa, że „trudną robotą sama się zajmie” budziły w umyśle obrazy, które z pewnością będą go dręczyć jeszcze długo. Wiedział, że bogaci robią wszystko inaczej, ale też wszystko ma swoje granice.

— Pani — powiedział lodowatym tonem. — Jestem oficerem Straży i muszę poinformować, że działania, jakie pani sugeruje, łamią prawa tego miasta. — A także kilkorga co bardziej pruderyjnych bóstw, dodał w myślach. — Muszę zażądać, żeby Jego Lordowska Mość został natychmiast uwolniony bez szwanku dla siebie…-.

Zjawa przyglądała mu się ze zdumieniem.

— A czemu? — spytała. — Przecież to mój smok.

* * *

— Może jeszcze po łyczku, niekapralu Nobby? — zaproponował, zacinając się nieco, sierżant Colon.

— Z przyjemnością, niesierżancie Colon — zapewnił Nobby. Bardzo poważnie potraktowali rozkaz nierzucania się w oczy. Wykluczało to większość oberży po morporskiej stronie rzeki, gdzie byli dobrze znani. Teraz siedzieli w dość eleganckiej tawernie w centrum Ankh, gdzie nie rzucali się w oczy, jak najlepiej potrafili. Pozostali bywalcy uważali ich za gościnnie występujący kabaret.

— Myślałem sobie — oznajmił sierżant.

— A co?

— Gdybyśmy kupili butelkę czy dwie, moglibyśmy wrócić do domu i naprawdę nie rzucać się w oczy. Nikomu. Nobby zastanowił się głęboko.

— Przecież kazał nam mieć uszy otwarte — przypomniał. — Powinniśmy, jak to nazwał, delektować wszystko.

— Możemy to robić u mnie w domu. Będziemy tam słuchać przez całą noc, bardzo uważnie.

— Dobry pomysł — uznał Nobby. Im dłużej myślał o propozycji sierżanta, tym bardziej mu się podobała. — Ale najpierw — oświadczył — muszę złożyć wizytę.

— Ja też — zgodził się Colon. — To delektowanie strasznie człowieka męczy.

Potykając się, ruszyli w zaułek za tawerną. Świecił księżyc w pełni, ale przez jego tarczę dryfowały strzępki chmur. Obaj strażnicy, nie rzucając się w oczy, zderzyli się w ciemności.

— Czy to pan, detektorze sierżancie? — upewnił się Nobby.

— Zgadza się! Czy umiecie wytropić drzwi do wychodka, detektorze kapralu Nobbs? Szukamy niskich, ciemnych drzwiczek o podejrzanym wyglądzie, cha, cha.

Odpowiedzią było kilka stuknięć i stłumionych przekleństw Nobby’ego, zataczającego się od ściany do ściany, a po nich wrzask przedstawiciela ogromnej populacji dzikich kotów z Ankh-Morpork, który przemknął kapralowi między nogami.

— Kto by cię lubił, koteczku — mruknął pod nosem Nobby.

— Potrzeba zmusza — stwierdził Colon i stanął w wygodnym kątku. Jego zadumę przerwał cichy jęk kaprala.

— Jest pan tam, sierżancie?

— Dla ciebie: detektorze sierżancie, Nobby — poprawił go uprzejmie Colon.

Głos kaprala był pełen napięcia i — nieoczekiwanie — całkiem trzeźwy.

— Niech pan nie zalewa, sierżancie! Przed chwilą widziałem, jak nad nami przeleciał smok!

— Widziałem, jak stoi blok… — Sierżant czknął dyskretnie. — Widziałem długi krok, widziałem stromy stok. Widziałem nawet, jak głupi jest ćwok. Ale jeszcze nie widziałem, jak leci smok.

— Przecież nie żartuję! — zirytował się Nobby. — Miał takie skrzydła jak… jak… jak wielkie, szerokie skrzydła!

Colon odwrócił się majestatycznie. Kapral zbladł tak bardzo, że jego twarz była widoczna w ciemności.

— Słowo, sierżancie!

Colon skierował spojrzenie na wilgotne niebo i zmyty deszczem księżyc.

— No dobrze — ustąpił. — Pokaż.

Za jego plecami rozległ się jakiś szelest i kilka dachówek stuknęło o bruk.

Obejrzał się. W górze, na dachu, siedział smok.