Выбрать главу

Jeszcze tylko parę dni, myślał Najwyższy Wielki Mistrz. Jutro ludzie będą tak zdesperowani, że ukoronują nawet jednonogiego trolla, byle tylko pozbyf się smoka. Będziemy więc mieli króla, a król będzie miał doradcę, oczywiście człowieka zaufanego. Te męty mogą sobie wracać do rynsztoka. Koniec z przebieraniem, koniec z rytuałami.

Koniec z przywoływaniem.

Mogę to rzucić, pomyślał. Mogę przestać, kiedy tylko zechcę.

* * *

Ludzie tłoczyli się na ulicach przed pałacem Patrycjusza. Panowała szaleńcza atmosfera karnawału. Vimes wprawnym okiem ocenił zebrany tłum — typowy dla chwil kryzysu w Ankh-Morpork. Połowa przyszła tu, żeby narzekać, ćwiartka, żeby obserwować drugą połowę, a pozostali, żeby kraść, żebrać albo sprzedawać hot dogi. Dostrzegł jednak kilka nowych twarzy. Przez tłum przeciskali się posępni mężczyźni z wielkimi mieczami na plecach i biczami u pasów.

— Wieści szybko się rozchodzą, trzeba przyznać — zauważył znajomy głos przy jego uchu. — Dzień dobry, kapitanie.

Vimes spojrzał na uśmiechniętą szeroko, bladą twarz Gardło Sobie Podrzynam Dibblera, handlarza absolutnie wszystkim, co można szybko sprzedać z otwartej walizki na ruchliwej ulicy i co — jak gwarantował — spadło z wozu drabiniastego.

— Witaj, Gardło — odpowiedział z roztargnieniem. — Czym dzisiaj handlujesz?

— Towar najwyższej jakości. — Gardło przysunął się bliżej. W jego ustach nawet „dzień dobry” brzmiało jak, jedyna wyjątkowa okazja, jaka się nigdy nie trafi”. Oczy poruszały się w oczodołach tam i z powrotem, niczym dwa szczury szukające wyjścia. — Absolutnie niezbędny — szepnął. — To maść antysmocza. Osobista gwarancja: jeśli pan spłonie, zwracamy pieniądze. Natychmiast.

— Chcesz powiedzieć — upewnił się spokojnie Vimes — o ile dobrze zrozumiałem, że jeśli smok upiecze mnie żywcem, oddasz pieniądze?

— Po osobistym zgłoszeniu — zapewnił Gardło Sobie Podrzynam. Odkręcił pokrywkę słoiczka z jadowicie zieloną maścią i podsunął ją Vimesowi pod nos. — Zrobiona z ponad pięćdziesięciu rzadkich ziół i przypraw, według receptury znanej wyłącznie starożytnym mnichom, żyjącym na jakiejś górze daleko stąd. Po dolarze za słoik i gardło sobie podrzynam taką ceną. To właściwie nie handel, tylko służba publiczna — dodał z godnością.

— Trzeba przyznać tym starożytnym mnichom, że szybko warzą tę maść — zauważył.

— Chytre łobuzy — zgodził się Gardło Sobie Podrzynam. — To pewnie przez te medytacje i jogurt z mleka jaków.

— Co się tu dzieje, Gardło? — zapytał Vimes. — Kim są ci ludzie z mieczami?

— Łowcy smoków, kapitanie. Patrycjusz wyznaczył nagrodę pięćdziesięciu tysięcy dolarów dla tego, kto przyniesie mu głowę smoka. I to nie przyczepioną do reszty; taki głupi to on nie jest.

— Co?

— Tak mówił. Wszystko jest wypisane na afiszach.

— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów…

— To nie chleb z masłem, co?

— Raczej smocze mięso — uznał Vimes. Nic dobrego z tego nie wyniknie, jeszcze przypomną sobie jego słowa. — Dziwię się, że nie chwytasz za miecz i nie dołączasz do nich.

— Pracuję raczej w sektorze usług, można powiedzieć, kapitanie. — Dibbler rozejrzał się dyskretnie i wręczył Vimesowi zwitek pergaminu.

Było tam napisane:

Lustrzane tarcze antysmocze 500 A$

Przenośne wykrywacze legowisk 250 A$

Strzały przebijające łuskę 100 A$/szt.

Łopaty 5 A$

Kilofy 5 A$

Worki l A$

Vimes przeczytał i zwrócił pergamin.

— Po co worki? — zapytał.

— Na skarb — wyjaśnił handlarz.

— A tak — mruknął smętnie kapitan. — Rzeczywiście.

— Coś panu powiem — rzekł Gardło. — Coś ważnego. Dla naszych chłopców w brązie udzielam dziesięcioprocentowej zniżki.

— I gardło sobie przy tym podrzynasz, co, Gardło?

— Piętnaście procent dla oficerów — nalegał Gardło, kiedy Vimes odchodził.

Przyczyna lekkiej paniki w jego głosie wkrótce się wyjaśniła: miał wielu konkurentów.

Mieszkańcy Ankh-Morpork nie byli z natury heroiczni, ale byli-z natury — kupcami. Na przestrzeni kilku stóp Vimes mógłby nabyć dowolną ilość magicznej broni z Oryginalnym certyfikatem autyntyczności do każdej sztuki, płaszcz niewidzialności — niezły pomysł, uznał, szczerze podziwiając technikę sprzedawcy, wykorzystującego zwierciadło bez szkła — oraz, dla mniej poważnych, smocze herbatniki, balony i wiatraczki na patykach. Dobrym towarem były też miedziane bransoletki, gwarantujące ulgę od smoków.

Miał wrażenie, że na straganach leży tyleż worków i łopat, co i mieczy.

Złoto — magiczne słowo. Skarb!

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Oficer Straży zarabiał trzydzieści dolarów miesięcznie i musiał sam płacić za wyklepywanie zbroi…

Czegóż nie mógłby osiągnąć z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów…

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wrócił myślami do tematu, co mógłby osiągnąć z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów. Było tego o wiele więcej.

Niemal wpadł na grupę mężczyzn stojących przed przybitym do muru afiszem. Obwieszczał on, że istotnie, głowa smoka przepełniającego grozą całe miasto warta będzie pięćdziesiąt tysięcy dolarów dla mężnego bohatera, który dostarczy ją do pałacu.

Jeden z grupy — główny heros, sądząc po wzroście, uzbrojeniu i sposobie, w jaki wolno śledził palcem litery — czytał treść pozostałym.

— …d-d-o pa-ła-cu — zakończył.

— Pięćdziesiąt tysięcy — mruknął jeden z pozostałych, w zadumie skrobiąc się po brodzie.

— Tania robota — stwierdził intelektualista. — Poniżej stawki. Powinna być połowa królestwa i ręka jego córki.

— Tak, ale on nie jest królem. To Patrycjusz.

— No to połowa jego Patrymonium czy czego tam. Jak wygląda jego córka?

Zebrani łowcy nie mieli pojęcia.

— Nie jest żonaty — wtrącił się Vimes. — 1 nie ma córki. Zmierzyli go wzrokiem. Widział pogardę w ich oczach. Pewnie codziennie spotykali dziesiątki takich jak on.

— Nie ma córki? — powtórzył któryś z niedowierzaniem. — Chce, żeby ludzie zabili mu smoka, i nawet nie ma córki?

Vimes poczuł, że powinien jakoś wesprzeć władcę miasta.

— Ma małego pieska, którego bardzo lubi — wyjaśnił.

— To obrzydliwe, tak sobie nie mieć córki — stwierdził łowca. — A co to jest dzisiaj pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Człowiek więcej wydaje na sieci.

— Zgadza się — poparł go inny. — Ludziom się wydaje, że to cala fortuna, ale nie pamiętają, że w tym fachu nie ma emerytury, dochodzą koszty leczenia, trzeba kupować i konserwować sprzęt…

— Dochodzi zużycie dziewic… — pokiwał głową niski, gruby łowca.

— Właśnie, a jeszcze… Co?

— Specjalizuję się w jednorożcach — niski łowca uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Aha… — Pierwszy łowca sprawiał wrażenie, jakby od dawna chciał zadać to pytanie. — Zdawało mi się, że ostatnio dość trudno je spotkać?

— Racja. I jednorożców też jest coraz mniej — zgodził się łowca jednorożców.

Wyglądało na to, że przez całe życie był to jego jedyny żart.

— No tak. Czasy są ciężkie — oznajmił stanowczo pierwszy łowca.