Przychodziło mu to z pewnym trudem.
Nie odrywając wzroku od Wieży, złapał sierżanta za ramię i wskazał właściwy kierunek.
— Czy widzicie coś dziwnego na szczycie? — zapytał. Colon przyglądał się przez chwilę, po czym roześmiał się nerwowo.
— Wygląda, jakby smok na niej siedział, prawda?
— Tak. Tak właśnie pomyślałem.
— Tylko, tylko, tylko że kiedy spojrzeć pod odpowiednim kątem, widać, że to cienie, kępy bluszczu i takie różne. Ajak się przymknie jedno oko, wygląda jak dwie kobiety z taczkami.
Vimes sprawdził.
— Nie — oświadczył. — Ciągle wygląda jak smok. I to wielki. Taki jakby przyczajony i patrzący w dół. Spójrzcie, widać złożone skrzydła.
— Za przeproszeniem, sir… To tylko utrącona wieżyczka daje taki efekt.
Obserwowali przez chwilę.
— Powiedzcie, sierżancie — odezwał się w końcu Vimes — a pytam w duchu czystej żądzy wiedzy, jak myślicie, co wywołuje wrażenie rozwijających się wielkich skrzydeł?
Colon przełknął ślinę.
— Myślę, że wywołuje je para wielkich skrzydeł, sir — odparł.
— Brawo, sierżancie.
Smok odpadł. Nie sfrunął. Po prostu odpadł od wieży i runął prosto w dół, znikając za budynkami Uniwersytetu.
Vimes zdał sobie sprawę, że czeka na uderzenie.
A potem smok pojawił się znowu, mknąc jak strzała, jak spadająca gwiazda — ale spadająca ku górze. Poszybował nad dachami trochę powyżej ludzkich głów; wszystko to wydawało się jeszcze bardziej przerażające z powodu dźwięku: brzmiał, jakby ktoś powoli i starannie rozdzierał powietrze na połowy.
Strażnicy padli na dach. Vimes dostrzegł jeszcze przepływający ponad nim ogromny, podobny do końskiego pysk.
— Pieprzone dupki — oświadczył Nobby z okolic rynny.
Vimes mocniej chwycił komin i podciągnął się do pionu.
— Jesteście w mundurze, kapralu — przypomniał. Głos nie drżał mu prawie wcale.
— Przepraszam, kapitanie. Pieprzone dupki, sir.
— Gdzie sierżant Colon?
— Na dole, sir. Trzyma się rynny, sir.
— Wielkie nieba! Wciągnijcie go, Marchewa.
— O rany… — zawołał Marchewa. — Patrzcie, jak leci! Pozycję smoka wskazywał brzęk łuków oraz krzyki i charczenie ludzi trafionych przez chybiające celu i rykoszetujące strzały.
— Jeszcze nawet nie machnął skrzydłami! — Marchewa z trudem utrzymywał równowagę na kominie. — Patrzcie!
Nie powinien być taki wielki, powtarzał sobie Vimes, obserwując potężną sylwetkę nad rzeką. Jest długi jak cała ulica.
Nad dokami błysnął ogień, a potem stwór przepłynął na tle księżyca. Dopiero wtedy machnął skrzydłami, jeden raz, z odgłosem, jakby wilgotne skóry stada rodowodowych psów uderzyły o skalne urwisko.
Smok zakręcił ciasno, kilka razy machnął skrzydłami, by nabrać prędkości, i powrócił.
Przelatując nad Strażnicą, wypluł strugę gorącego białego ognia. Dachówki nie roztopiły się zwyczajnie, ale wybuchły rozżarzonymi czerwonymi kropelkami. Komin eksplodował, zasypując ulicę deszczem cegieł.
Ogromne skrzydła uderzały rytmicznie. Smok zawisł nad płonącym budynkiem i strumieniami ognia zalewał coś, co szybko przekształcało się w rozżarzony stos. Wreszcie, kiedy pozostała tylko kałuża stopionego kamienia z kilkoma interesującymi pasmami i bąbelkami, bestia pogardliwie machnęła skrzydłami, wzniosła się wyżej i odleciała nad miasto.
Lady Ramkin odłożyła lunetę i wolno pokręciła głową. — To niemożliwe — szepnęła. — Nieprawdopodobne. On nie powinien być do czegoś takiego zdolny. Podniosła lunetę, by sprawdzić, gdzie wybuchł pożar. W dole, w zagrodach, małe smoki wyły głośno.
Budząc się z błogiego spokoju nieświadomości, tradycyjnie pytamy „Gdzie ja jestem?” To prawdopodobnie element pamięci gatunkowej czy czegoś w tym rodzaju.
Vimes powiedział to.
Tradycja pozwala na wybór drugiego zdania. Kluczowym elementem procesu decyzyjnego jest próba sprawdzenia, czy ciało posiada wszystkie części, o posiadaniu których pamięta.
Vimes sprawdził.
Potem nadchodzi trudny moment: kiedy śnieżna kula świadomości zaczyna się toczyć, wkrótce odkrywa, że budzi się w ciele leżącym w rynsztoku, z wielokrotnymi… rzeczownik nie ma znaczenia po takim przymiotniku jak „wielokrotne”, po „wielokrotnych” nigdy nie przychodzi nic dobrego. A może będzie to przypadek czystej pościeli, kojącej dłoni i szczupłej postaci w bieli, odsłaniającej okna, za którymi wstaje nowy dzień? Czy już jest po wszystkim i nie czeka nas nic gorszego niż słaba herbatka, pożywny kleik, krótkie wzmacniające spacery po ogrodzie i może też przelotny, platoniczny romans z opiekuńczym aniołem, czy też nastąpiło tylko chwilowe zaćmienie i jakiś wielki drań zaraz solidnie weźmie nas w obroty trzonkiem kilofa? I czy — świadomość chce wiedzieć — są jeszcze jakieś szansę?
W tym momencie przydaje się jakiś bodziec zewnętrzny. Najbardziej cenionym jest „Wszystko będzie dobrze”, podczas gdy „Czy ktoś zapisał jego numer?” to raczej zły znak; lepszy jednak niż „Wy dwaj przytrzymajcie mu ręce z tyłu”.
I rzeczywiście, odezwał się jakiś głos.
— Niewiele już panu brakowało, kapitanie. Wrażenia bólu, które wykorzystały brak przytomności Vimesa, by wyskoczyć na metaforycznego papierosa, powróciły w pośpiechu.
— Arrgh — powiedział Vimes.
I otworzył oczy.
Zobaczył sufit. Widok ten wykluczył pewien szczególny zakres nieprzyjemnych możliwości, był zatem dobrym znakiem. Zamglony wzrok natrafił również na kaprala Nobbsa, który dobrym znakiem nie był. Kapral Nobbs niczego nie dowodził; można umrzeć i wciąż widzieć coś podobnego do kaprala Nobbsa.
W Ankh-Morpork nie działało zbyt wiele szpitali. Wszystkie gildie utrzymywały własne lecznice, a dziwaczne organizacje, takie jak Balansujący Mnisi, prowadziły też kilka publicznych. Ogólnie jednak pomoc medyczna właściwie nie istniała i ludzie musieli umierać mało wydajnie, bez pomocy lekarzy. Powszechnie uważano, że stosowanie leków zniechęca do dyscypliny, a zresztą jest prawdopodobnie wbrew Naturze.
— Czy pytałem już, gdzie jestem? — spytał słabym głosem Vimes.
— Tak.
— Uzyskałem odpowiedź?
— Nie wiem, gdzie jesteśmy, kapitanie. Dom należy do jakiejś wytwornej paniusi. Kazała pana tu wnieść.
Chociaż umysł Vimesa wydawał się zalany różowym, gęstym syropem, zdołał jednak wychwycić dwie wskazówki i spleść je razem. Połączenie „wytworności” i „wnoszenia” coś oznaczało. Podobnie jak dziwny, chemiczny zapach w pokoju, mocniejszy nawet od codziennych odorów Nobby’ego.
— Nie mówimy chyba o lady Ramkin, prawda? — zapytał ostrożnie.
— Może i o niej. Wielka kobita. Ma fioła na punkcie smoków. — Szczurza gęba Nobby’ego rozciągnęła się w najstraszliwszym domyślnym uśmiechu, jaki Vimes widział w swym długim życiu. — Leży pan w jej łóżku.
Vimes rozejrzał się, czując pierwsze uderzenia niejasnej paniki. Potrafił już częściowo skupić wzrok, dostrzegł więc brak pewnej kawalerskiej skarpętowości. I wyczuł lekki zapach talku.
— Kawał baby — stwierdził Nobby z miną konesera.
— Zaraz, zaraz, chwileczkę…Był przecież smok. Wisiał nad nami jak…
Wspomnienie trafiło go niczym urażony zombie.
— Co z panem, kapitanie?