Выбрать главу

…rozczapierzone na sążeń pazury; huk i podmuch bijących skrzydeł, większych od żagli; smród chemikaliów, bogowie tylko wiedzą jakich…

Był już tak blisko, że Vimes widział drobne łuski na łapach i czerwony błysk ślepiów. Były czymś więcej niż ślepiami gada — to oczy, w których mógłby utonąć…

I oddech, tak gorący, że wcale nie przypominał płomienia, ale coś niemal twardego, nie spalającego, ale rozrywającego wszystko na strzępy…

Ale teraz leżał w łóżku i żył. Stanowczo ocalał, choć jego lewy bok sprawiał wrażenie uderzonego żelazną sztabą.

— Co się stało? — spytał.

— To młody Marchewa — wyjaśnił Nobby. — Złapał pana i sierżanta, a potem zeskoczył z dachu, zanim smok nas dorwał.

— Boli mnie z boku. Musiał mnie zahaczyć.

— Nie. To chyba wtedy, kiedy walnął pan o dach wychodka. A potem się pan stoczył i trafił w koryto z wodą.

— Co z Colonem? Jest ranny?

— Ranny to nie. Właściwie wcale. Wylądował dość miękko. Jest taki ciężki, że przebił dach. Nastąpiła, można powiedzieć, ulewa…

— A co potem?

— No, ułożyliśmy pana jakoś wygodnie, a wszyscy chodzili dookoła i wołali sierżanta. Znaczy, dopóki nie odkryli, gdzie jest, wtedy tylko stali i wołali. A potem z wrzaskiem przybiegła ta kobieta.

— Czy mowa o lady Ramkin? — spytał spokojnie Vimes. Ból że* ber wzniósł się na niezwykły poziom.

— Tak. Solidna baba — odparł niewzruszony Nobby. — Niech mnie, nie powinna tak ustawiać ludzi. „Och, co za nieszczęście, musicie natychmiast zanieść go do mojego domu”. Więc zanieśliśmy pana. To najlepsze miejsce. W mieście wszyscy biegali w kółko jak kurczaki z odrąbanymi głowami.

— Czy smok narobił dużych szkód?

— Kiedy pan był już nieprzytomny, magowie zaatakowali go kulami ognistymi. Wcale mu się to nie spodobało; chyba jeszcze bardziej się rozzłościł. Rozwalił całe opaczne skrzydło Uniwersytetu.

— I…?

— I to już właściwie wszystko. Podpalił jeszcze to i owo, a potem gdzieś odleciał wśród dymu.

— Widział ktoś, gdzie się schował?

— Jeśli widzieli, to nic nie mówią. — Nobby usiadł i wyszczerzył zęby. — To właściwie obrzydliwe, że ona mieszka w takim pokoju. Sierżant mówi, że ma całe worki pieniędzy, więc niby czemu mieszka w takich zwyczajnych pokojach? Niby po co ktoś ma się wyrwać z biedy, jeśli bogatym wolno tak sobie mieszkać? To wszystko powinno być z marmuru. — Prychnął niechętnie. — W każdym razie prosiła, żeby ją zawołać, kiedy się pan obudzi. Karmi teraz te swoje smoki. Dziwne, że pozwolili jej trzymać w domu te bestie.

— A to dlaczego?

— No, wie pan. Niedaleko pada jabłko i w ogóle.

Kiedy Nobby wyszedł, Vimes raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. Istotnie, brakowało tu złotych liści i marmurów, które Nobby uważał za obowiązkowe dla ludzi na wysokich pozycjach społecznych. Meble były stare, a obrazy na ścianach, choć z pewnością cenne, wyglądały na takie, które wiesza się w sypialni, ponieważ nie wiadomo, gdzie jeszcze można by je umieścić. Dostrzegł także kilka amatorskich akwareli przedstawiających smoki. Ogólnie mówiąc, pokój wyglądał, jakby był zamieszkiwany tylko przez jedną osobę i w ciągu długich lat dopasował się do niej, niczym ubranie wyposażone w sufit.

Pokój wyraźnie należał też do kobiety, ale takiej, która bez rozczulania się nad sobą przyjmuje wszystkie dary losu i wdzięczna jest za to, że zdrowie jej dopisuje i wszystkie te łzawe, romantyczne historie przytrafiają się innym ludziom w innych miejscach.

Suknie, jakie tu widział, dobierano ze względu na odporność i wytrzymałość, sądząc z wyglądu jeszcze w poprzednim pokoleniu, a nie w celu użycia jako lekkiej artylerii w wojnie płci. Na toaletce stały w równym rzędzie buteleczki i słoiczki, jednak pewna surowość ich linii sugerowała, że naklejki zdobią raczej napisy w stylu „Wcierać co wieczór” niż „Musnąć delikatnie za uszami”. Można było sobie wyobrazić, że mieszkanka tego pokoju sypiała tu przez całe życie, a ojciec nazywał ją „moją małą dziewczynką”, dopóki nie skończyła czterdziestu lat.

Na haku za drzwiami wisiał obszerny, wygodny szlafrok. Vimes bez patrzenia wiedział, że ma wyhaftowanego na kieszeni królika.

Krótko mówiąc, był to pokój kobiety, która nie oczekiwała, by jakiś mężczyzna zobaczył jego wnętrze.

Na szafce nocnej leżały stosy papierów. Pokonując lekkie wyrzuty sumienia, Vimes rzucił na nie okiem.

Zasadniczym tematem były smoki. Znalazł listy z Komitetu Wystaw Klubu Jaskiniowego i Ligi Przyjaznych Miotaczy Ognia. Znalazł biuletyny i prośby o wsparcie ze Słonecznego Schroniska dla Smoków: „Ognie biednego Vinny’ego niemal zgasły po pięciu latach okrutnego wykorzystywania jako palnika do zdzierania farby, ale teraz…”. Były apele, wykłady i inne rzeczy, sumujące się razem w serce tak wielkie, że mogłoby objąć cały świat, a przynajmniej tę jego część, która miała skrzydła i ziała ogniem.

Kiedy człowiek zadumał się nad takim pokojem, ogarniał go dziwny smutek i niejasne współczucie, prowadzące do przekonania, że należałoby może usunąć całą ludzką rasę i zacząć od nowa z amebami.

Obok stosów listów leżała książka. Krzywiąc się z bólu, Vimes sięgnął po nią i zerknął na grzbiet. Napis głosił: Smocze choroby, Sy-bil Deirdre Olgivanna Ramkin.

Z zalęknioną fascynacją przewracał sztywne karty. Ukazywały mu inny świat, świat oszałamiających problemów. Zdrewniałe gardło. Czarny tryk. Suche płuco. Strup. Zachwiania, wzdęcia, łzawienie, kamienie. Zdumiewające, uznał Vimes po lekturze kilku stron, że smok bagienny oglądał czasami w życiu drugi wschód słońca. Nawet jego przejście przez pokój należało uznać za biologiczny tryumf.

Szybko odwrócił wzrok od starannie wykreślonych ilustracji. Nie mógł znieść widoku tylu flaków.

Ktoś zastukał do drzwi.

— To ja! Można wejść? — huknęła wesoło lady Ramkin.

— Ehem…

— Przyniosłam panu coś wzmacniającego.

Z jakiegoś powodu Vimes wyobraził sobie, że będzie to zupa. Dostał jednak talerz załadowany bekonem, smażonymi ziemniakami i jajkami. Patrząc na niego, słyszał paniczny krzyk własnych arterii.

— Zrobiłam też pudding — dodała odrobinę zawstydzona lady Ramkin. — Normalnie nie gotuję, tyle co dla siebie. Wie pan, jak to jest, kiedy się kucharzy dla jednej osoby.

Vimes przypomniał sobie posiłki w swojej kwaterze. Nie wiadomo czemu mięso zawsze było szare i miało w sobie tajemnicze rurki.

— Hm… — zaczął, nie przyzwyczajony do rozmów z damami, prowadzonych z pozycji leżącej w ich łóżkach. — Kapral Nobbs opowiedział…

— Cóż to za barwna postać, ten Nobby! — zawołała lady Ramkin. Vimes nie był pewien, czy to wytrzyma.

— Barwna? — powtórzył.

— Prawdziwy charakter. Od razu znaleźliśmy wspólny język.

— Naprawdę?

— Oczywiście. To prawdziwa kopalnia anegdot.

— Rzeczywiście. Tych mu nie brakuje. — Vimesa zawsze zadziwiało, jak łatwo Nobby dogadywał się praktycznie z każdym. Musi to mieć związek ze wspólnym mianownikiem, uznał. W całym matematycznym świecie nie istniał mianownik bardziej wspólny niż Nobby.

— Eee… — powiedział i odkrył, że nie potrafi zejść z tej nowej bocznej linii rozmowy. — Nie uważa pani jego języka za nazbyt, hm… barwny?

— Soczysty — poprawiła go lady Ramkin. — Szkoda, że nie słyszał pan mojego ojca, kiedy się rozzłościł. W każdym razie odkryliśmy, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Co za niezwykły zbieg okoliczności: mój dziadek kazał kiedyś wychłostać jego dziadka za włóczęgostwo.