Выбрать главу

To pewnie czyni z nich prawie rodzinę, pomyślał Vimes. I skrzywił się od ukłucia bólu stłuczonych żeber.

— Ma pan kilka solidnych siniaków i prawdopodobnie pęknięte żebro czy dwa — uznała lady Ramkin. — Niech się pan odwróci, to nasmaruję pana tą maścią. — Pokazała mu słoik żółtego mazidła.

Panika przemknęła po twarzy kapitana. Odruchowo podciągnął kołdrę pod brodę.

— Nie udawaj dziecka, człowieku — upomniała go. — Nie zobaczę niczego, czego bym wcześniej nie widziała. Wszystkie zadki są do siebie podobne. Tyle że zwykle zajmuję się takimi, co mają ogony. No już, przewróć się i podciągnij koszulę. Należała do mojego dziadka — dodała z dumą.

Z tym głosem nie można było się spierać. Vimes pomyślał, czy nie zażądać obecności Nobby’ego jako przyzwoitki, po czym uznał, że byłoby to jeszcze gorsze.

Maść piekła niczym lód.

— Co to jest?

— Różne substancje. Przyspiesza gojenie i ułatwia rozrost zdrowych łusek.

— Co?

— Przepraszam. Pewnie nie łusek. Niech się pan tak nie martwi. Jest prawie pewne, że łusek nie będzie. Jestem tego prawie pewna. No, już po wszystkim. — Klepnęła go w siedzenie.

— Pani, jestem kapitanem Nocnej Straży — oznajmił Vimes. Zanim jeszcze skończył, wiedział, że nie był to najlepszy pomysł.

— W dodatku półnagim i w łożu damy — odparła niewzruszona lady Ramkin. — A teraz niech pan siada i je. Musimy doprowadzić pana do zdrowia.

Vimes przestraszył się nie na żarty.

— Dlaczego?

Lady Ramkin sięgnęła do kieszeni swej brudnej kurtki.

— Wczoraj zanotowałam kilka faktów — wyjaśniła. — Dotyczących smoka.

— Aha, smoka. — Vimes uspokoił się nieco. W tej chwili smok wydawał się bezpieczniejszy.

— I trochę policzyłam. Powiem panu jedno: to bardzo dziwne zwierzę. Nie powinien nawet wznieść się w powietrze.

— Szczera prawda.

— Jeśli jest zbudowany jak smoki bagienne, to waży około dwudziestu ton. Dwadzieścia ton! To niemożliwe. Wszystko sprowadza się do stosunku ciężaru i rozpiętości skrzydeł.

— Widziałem, jak spadał z wieży niczym jaskółka.

— Wiem. Coś takiego powinno mu wyrwać skrzydła i zostawić wielką dziurę w ziemi — stwierdziła lady Ramkin. — Nie oszuka się aerodynamiki. Widzi pan, nie można powiększyć czegoś małego i tak zostawić. To sprawa siły mięśni i powierzchni nośnych.

— Wiedziałem, że coś jest nie w porządku — ucieszył się Vimes. — 1 jeszcze ten ogień. Nic nie może mieć w środku takiego żaru. Jak sobie z tym radzą smoki bagienne?

— To tylko substancje chemiczne. — Lady Ramkin machnęła ręką. — Destylują coś łatwopalnego ze wszystkiego, co jedzą, a potem zapalają to, kiedy tylko opuści przewód pokarmowy. Nigdy nic im się nie pali we wnętrzu. Chyba że nastąpi cofnięcie.

— A wtedy co?

— Wtedy zeskrobuje się smoka z okolicy. Obawiam się, że nie są najlepiej zaprojektowane.

Vimes słuchał.

Smoki nigdy by nie przetrwały, gdyby ich rodzinne bagna nie były odizolowane od świata i pozbawione drapieżników. Zresztą smoki nie nadawały się na posiłek — kiedy już odrzuciło się twardą skórę i potężne mięśnie skrzydeł, to, co pozostało, musiało smakować jak marnie prowadzona fabryka chemiczna. Nic dziwnego, że stale chorowały. Bezustanne kłopoty żołądkowe były dla nich źródłem paliwa. Większą część mocy mózgu poświęcały na sterowanie złożonym układem trawiennym, zdolnym do destylacji środków palnych z najmniej prawdopodobnych składników. Potrafiły nawet w ciągu nocy przebudować wewnętrzne połączenia, by poradzić sobie z jakimś trudnym procesem. Przez cały czas żyły na krawędzi chemicznego załamania. Jedno źle umiejscowione czknięcie i zmieniały się w element topografii.

A kiedy przychodziło do wyboru legowiska, samice okazywały zdrowy rozsądek i instynkty macierzyńskie cegły.

Vimes nie mógł zrozumieć, dlaczego w dawnych czasach ludzie tak bardzo się obawiali smoków. Przecież kiedy któryś zamieszkał w pobliskiej jaskini, wystarczyło poczekać, aż sam się zapali, wybuchnie albo umrze na ostrą niestrawność.

— Dokładnie je pani studiowała, prawda? — zapytał.

— Ktoś powinien.

— Ale co z tymi wielkimi?

— Tak, to problem. — Spoważniała nagle. — One do dzisiaj są tajemnicą.

— Tak, mówiła pani…

— Wie pan, istnieją legendy. Wygląda na to, że jeden z gatunków smoków zaczął rosnąć i rosnąć, a potem… potem zwyczajnie zniknął.

— Wymarły?

— Nie. Czasami przybywały. Nie wiadomo skąd. Pełne energii i wigoru. Aż pewnego dnia przestały się pojawiać. — Rzuciła Vime-sowi tryumfujące spojrzenie. — Osobiście podejrzewam, że znalazły miejsce, gdzie mogą naprawdę być.

— Naprawdę być czym?

— Smokami. Gdzie mogą w pełni zrealizować swój potencjał. Może jakiś inny wymiar. Gdzie grawitacja nie jest tak silna albo co…

— Kiedy go zobaczyłem — rzekł Vimes — pomyślałem sobie, że nie może istnieć coś, co lata i ma takie łuski… Spojrzeli na siebie nawzajem.

— Musimy znaleźć jego legowisko — oświadczyła lady Ramkin.

— Żadna przeklęta latająca kijanka nie będzie podpalać mojego miasta — stwierdził Vimes.

— Niech pan pomyśli o wkładzie w rozwój wiedzy o smokach.

— Proszę posłuchać: jeśli już ktoś ma prawo podpalać miasto, to tylko ja.

— Niezwykła okazja… Tak wiele pytań…

— Tu ma pani rację. — Vimes przypomniał sobie wypowiedź Marchewy. — To może nam pomóc w dochodzeniu — zauważył.

— Ale rano — rzekła stanowczo lady Ramkin. Wyraz determinacji zniknął z twarzy Vimesa.

— Położę się w kuchni na dole — poinformowała uprzejmie lady Ramkin. — Rozstawiam tam łóżko polowe, kiedy zbliża się czas składania jaj. Niektóre samice bez przerwy potrzebują pomocy. Proszę się o mnie nie martwić.

— Bardzo nam pani pomogła — wymamrotał Vimes.

— Odesłałam Nobby’ego do miasta, żeby pomógł reszcie przygotować waszą kwaterę.

Vimes dopiero teraz przypomniał sobie o Strażnicy.

— Musiała solidnie ucierpieć…

— Jest całkowicie zniszczona. Została z niej plama stopionego kamienia. Dlatego przeniesiecie się teraz do Pseudopolis Yard.

— Słucham?

— Och, mój ojciec miał posiadłości w całym mieście — wyjaśniła. — Dla mnie właściwie zupełnie bezużyteczne. Poprosiłam więc mojego agenta, żeby przekazał sierżantowi Colonowi klucze do starego domu przy Pseudopolis Yard. Przyda się go trochę przewietrzyć.

— Ale ta dzielnica… Znaczy, na ulicach jest tam prawdziwy bruk… sam czynsz, przecież lord Vetinari nigdy…

— O to proszę się nie martwić. — Poklepała go uspokajająco. — A teraz naprawdę powinien pan już spać.

Vimes leżał w łóżku, a rozbiegane myśli nie pozwalały mu zasnąć. Pseudopolis Yard leżał po stronie Ankh od rzeki, w dzielnicy całkiem wysokich czynszów. Widok Nobby’ego albo sierżanta Golona, idących ulicą w biały dzień, wzbudzi u mieszkańców podobną reakcję co — powiedzmy — otwarcie tam szpitala dla ofiar zarazy.

Zapadł w drzemkę; budził się co chwilę, gdyż we śnie ścigały go ogromne smoki wymachujące słoikami maści…

Ocknął się, słysząc odgłosy gniewnego tłumu.

* * *

Prostująca się wyniośle lady Ramkin była widokiem niezapomnianym — choć pewnie można by próbować. Przypominała odwrotny dryf kontynentalny — rozmaite wyspy i subkontynenty skupiały się razem, formując jedną masywną, gniewną protokobietę.